wyścig
Dystans całkowity: | 1866.01 km (w terenie 827.98 km; 44.37%) |
Czas w ruchu: | 93:39 |
Średnia prędkość: | 18.71 km/h |
Maksymalna prędkość: | 59.00 km/h |
Liczba aktywności: | 58 |
Średnio na aktywność: | 32.17 km i 1h 50m |
Więcej statystyk |
Kostrzyn Wlkp.
d a n e w y j a z d u
13.00 km
13.00 km teren
00:28 h
Pr.śr.:27.86 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Marta się wzięła za jazy rowerowe to pomyślałam, że może zabiorę
ja na wyścigi w Kostrzyniu i zobaczymy jak nam pójdzie. Jeżdżąc z Marcinem
Marta pozabierała mi wszystkie Qomy, więc pomyślałam, ze będzie dobrze. Z racji
jej wieku, regulaminu i moich obolałych
nóg po wyścigu w Koźminie zapisałyśmy się na dystans rodzinny (13 Km) gdzie do
dekoracji liczył się czas wspólny przynajmniej dwóch członków rodziny. Na
starcie dostałam burę, że jak to jest czas wspólny to przeze mnie przegramy, bo
ja wolno jeżdżę i się popstrykałyśmy jak to baby. Po starcie dołożyłam do pieca
i lecę, a Marty nie ma, zwolniłam i czekam, wreszcie dojeżdża
- co tak wolno?– pytam
-Mama ty za szybko jedziesz– mówi Marta,
-no widzisz córka jak mama chce to potrafi, spróbuj szybciej.
Niestety szybciej się nie dało, więc się umówiłyśmy, że
każda jedzie ile może i że spotykamy się na mecie. I pojechałam powyprzedzać sobie
tych co mnie przez te gadanie wyprzedzili. Gnałam jak mogłam najszybciej, ale nie udało
mi się dogonić pierwszych 3 par dorastających synów z ojcami choć prułam co sił.
Podczas jazdy zdałam sobie sprawę jaka ta konkurencja jest
niesprawiedliwa i ze powinni podzielić ten dystans też na kategorie wiekowe i
płec bo właściwie to chodzi o to, żeby dać radość dzieciakom z dekoracji (puchary
mogą być maleńkie i nie drogie) oraz ogromną radość i dumę rodzicom.
Fajny taki dystans – krótki i szybki ale męczący bo musiałam
dać z siebie wiele a giry bolały i zatykało mnie po wczorajszym Koźminie.
Po dojechaniu na metę okazało się, że jestem pierwszą panią
a Marta 7 panią
i fajnie.
ALE nie sklasyfikowano
rodzin i nie wręczono pucharków bo …….. bo nie :(
Siedzieliśmy z Marcinem i Martą przez całą dekorację, która
ciągnęła się i ciągnęła a dystansu rodzinnego nie nagrodzono. Nagrodzono za to najliczniejszą drużynę (nie
było w regulaminie) Euro Bike Elektric Team, (grupa, która pucharów ma tyle,
że je wyrzucają,) wylosowano (nie wiadomo kiedy) nagrodę losową dla pracownika/zawodnika Agrochestu (sponsor)
i jeszcze tam parę takich kwiatków trącających prywatą.
Pucharów było od licha i trochę ale jednak zabrakło :(
Żal mi było tych młodych chłopaczków, którzy czekali do
końca na ten swój pierwszy pucharek i zostali zrobieni w balona. Ojcowie coś
tam próbowali ale wszyscy już się rozchodzili, gratulowali sobie świetnej
organizacji i tak cudnego wyścigu.
Obok naszego samochodu stał samochód ojca z synem, którzy
chyba pierwsi dojechali na dystansie rodzinnym . Jak doszliśmy do auta to młody
świgał papciami z bezsilności, żeby się nie poryczeć, a ojciec nie wiedział jak
ma mu to wytłumaczyć. Powiedziałam, że pięknie jechał, że dla mnie jest
wspaniałym kolarzem, że niestety tak bywa i że może się obrazić na
organizatorów bo ja się ciężko zastanawiam czy tak nie zrobić. Chłopak się trochę uspokoił i trochę mu się mina
poprawiła, ale wiara w regulaminy i słowo pisane raczej została zachwiana.
Przykry i niemiły zgrzyt, ale niestety nie jechał na tym
dystansie nikt znaczący dla organizatora.
E ! Nie podobało mi się. Bardzo mi się
nie podobało :(
Kategoria Rodzinnie, wyścig, z małżonkiem, z Martą
Koźmin Wielkopolski
d a n e w y j a z d u
38.00 km
0.00 km teren
01:17 h
Pr.śr.:29.61 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Już trzeci raz jechałam na wyścigu kolarskim w Koźminie
Wielkopolskim. Zawsze stałam tam na podium ale tym razem po oblukaniu listy
startowej stwierdziłam, że 4 miejsce moje i nie ma co, tylko pojechać sobie dla
przyjemności jechania w innych niż zwykle okolicznościach przyrody. Przed startem spotkałam się z Lidką Trzepizur
z Elektryków i resztą jej eki i było mega wesoło. Lidka miała stresa a ja sobie
siedziałam i bawiłam się w najlepsze. Start odbywa się tam w grupach 10-20,
więc prawie wszystkie babki jechałyśmy razem, bo wystartowało nas 19. Ustawiłam się na samym początku mojego sektora
startowego, gdyż stwierdziłam, ze lepiej być z przodu i nie narażać się na
ewentualne potrącenia, przewrotki itp. Odliczyli nam 2 min i „bach” padł strzał
do startu . Pognałam jak głupia, lecę jeden zakręt, drugi zakręt, zbliżam się do
torów a nikt mnie nie wyprzedza. „Kurde co jest?” -myślę sobie-„pomyliłam trasę
na starcie???” Ale nie, jest, wyprzedza mnie młoda laska, szybko do niej się podczepiam
i jadę na kole, za chwilę jak burza wyprzedza nas Lidka Trzepizur, młoda siada
jej na kole a ja za nią. Krzyczę do Lidki „Lidka będę się Was trzymać jak
długo dam radę” „Dobra" -słyszę. Lidka umawia się z młodą, że będą współpracować
bo przecież nie sa dla siebie konkurencją, a ja robię wszystko, żeby nie
strzelić z koła bo konkurencja jedzie za mną i czuję jej oddech (konkurentka moja -
kobitka co w zeszłym roku mnie objechała już na pierwszych km).
Mając świadomość gonitwy, trzymam się jak mogę. Lidka mi pomaga, ustawia się
tak, żebym mogła się za nią schować, młoda jedzie jak młoda, strzela rybki, puszcza
korby, ale ja się nie przejmuję tylko się trzymam. Lidka i młoda ciągną, a ja
się chowam i od czasu do czasu kontroluję gdzie jest konkurencja. W połowie
konkurencja znika z pola widzenia i nie widać jej charakterystycznego stroju, więc trochę odpuszczamy, czyli
zwalniamy z 34 km/h do 30 ;). Ja już mam coraz mniej siły i w myślach się modlę
do wszystkich świętych, żeby może trochę asfaltu zwinęli albo metę przesunęli, a do
Lidki przesyłałam wiadomości telepatyczne, żeby trochę odpuściła i zwolniła do
20 km/h ;) Nic z tego, Lidka jak burza z młodą na zmianę jechały pod wiatr pod
30 i więcej a ja jak rzep na psim ogonie za nimi. W pewnym momencie zaczynają nas
wyprzedzać pierwsi panowie i wśród nich mój małżonek, jadący po 3 miejsce open i 1
w kategorii :).
Tak około 10 km przed
metą zaczęły się zakręty oraz zaczęłyśmy łapać wyścig rodzinny, jadący całą
szerokością asfaltu. Trochę stresa było, ale dałyśmy radę. Jechałam już na
oparach, wątroba albo ślepa kiszka już zaczynały dawać znaki, że chyba zaraz
sobie wyjdą pooglądać widoki, a tu trzeba deptać. W Koźminie Wlkp już umierałam, choć świadomość że jeszcze może 1 km lub 1,5 dawało nadzieję i napędzało. (Bo oczywiście nie wyzerowałam licznika (głupia baba) i odległości musiałam
sobie przeliczać). Nagle tragedia! Zagapiłam się i puściłam koło. Próbuję zespawać, ale wtedy młoda wyprzedza
Lidke i leci po 1 miejsce open a ja zostaję, nie udało mi się dojść Lidki, brakuje siły ale widzę już ulicę parkową i już chcę finiszować a
tu g…o! Meta jest na Zamkowej!!! O ja nie mogę! Jeszcze trochę!! Widzę Lidkę jak
już jest na mecie. Jest, jest, jest!!!!! Udało się !!!!! Całuski z Lidką i młodą,
medal i zwrot chipa. Proszę Lidkę, żeby mi potrzymała rower, bo chyba z niego
nie zejdę. Udało się. Teraz szukam Marcina. Za chwilę wpada moja konkurentka
jedna i druga i eka Lidki. Marcin podjeżdża i mówi „słyszałem, że przyjechałaś
bo młoda cię obgaduje, ze nie dawałaś zmian”. Tu się całuje a tu obgaduje, no
tak to jest z tymi babami ;) Fałszywe to takie hehehe ;p.
Jestem przeszczęśliwa 3 open i 1 w kategorii pań 40 lat. Ale
przede wszystkim jestem szczęśliwa, że dałam radę się utrzymać , że gnałam za
Lidką , która jeszcze w lutym odstawiała mnie jak chciała, że jest nadzieja na
lepsze jazdy i że koniec wyścigu był daleko za mną i nie siedział mi na plecach
;p.
Organizacja świetna i sponsorzy mega. Zrobiliśmy sobie 3
fajne fotki w fotobudce,
dostaliśmy 2 wielkie puchary,
których nie ma gdzie
postawić, objedliśmy się plackiem , opiliśmy się kawą, herbatą i mega dobrym
sokiem malinowym z wodą.
Oczywiście za rok chcemy przyjechać aby bronić tytułów ,
oby się udało :)
Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem
Po Masłowie
d a n e w y j a z d u
36.00 km
33.00 km teren
05:00 h
Pr.śr.:7.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Wyścig firmowy . Prościzna - myślę sobie. Chwila po płaskim a potem impreza do białego rana ha, ha, ha, ha :) ;).
Jadąc autem do Kielc wspinałam się coraz wyżej i coraz bardziej mi mina rzedła. W piątek popołudniu dojechałam do hotelu Ameliówka i szybko wskoczyłam na rower. Poszukałam strzałek naszego wyścigu iiiiiiiiiiiii zaczęłam się wspinać . Najpierw po asfalcie, potem po miękkiej łące i potem po błocie. Jutro będzie wesoło pomyślałam sobie. Ja tam już takie coś jeździłam ale ta wiara co przyjechała , pojeździć na rowerze a potem imprezować będzie miała ciężko. Zwłaszcza, że większość z nich miała rowery trekkingowe do jeżdżenia po lasku kabackim a tutaj zderzenie z prawdziwym terenem. Po 3,5 km podjeździe zaczął się zjazd po błocie, korzeniach i kamieniach, potem śliskie błoto , podjazdy . Fajnie .
Na wieczornej odprawie podczas której zorientowałam się, że trasę wyznaczyła Świętokrzyska Liga Rowerowa czyli tam gdzie jeździ Renata, miałam wielkie fefry i nie byłam pewna czy aby na pewno chcę jechać to 36 km na tzw. dystansie GIGA. Wiekszość ludków zrezygnowało albo z GIGA albo w ogóle z jechania, ale stwierdziłam, że pojadę/pójdę bo nie po to jechałam taki kawał autem, żeby teraz tchórzyć.
Rano w sobotę pogoda była taka sobie, ale ubrałam krótkie gacie i długi rękaw, bo wiedziałam, że zagotuję się już na pierwszej górce, reszta wiary odziała się jak na zimę. Pierwszy podjazd i większość już tupta. Nie mogłam na to patrzeć i pojechałam sobie po swojemu.
Niestety brak kondycji i odwagi spowodował, ze dużo lazłam ale było warto. Przypomniały mi się młode lata jak się szalało w Golonki na maratonach, bo nie powstydził by się takiej trasy. Zjazdy po błocie, w strumieniu, przejazd przez dwie rzeczki ( w jedną wpadłam dupskiem) , buksujące koła, singielek przy jakimś wyrobisku , pięknie. Gdzieś tak w połowie dystansu dogonił mnie "koniec wyścigu". Okazało się, że dwóch ostatnich panów zrezygnowało i teraz ja jestem ostatnia. No trudno, niech będzie. I tak jechałam jako jedyna baba, bo trzy inne, które się zgłosiły na dłuższy dystans zrezygnowały już przed startem. I tak sobie jechaliśmy, szliśmy, gadaliśmy. Raz chłopak "koniec wyścigu" pomógł mi się wygrzebać z błota, bo po przewrotce trudno mi było się z niego wydostać wygrzebać, kilka razy pomógł mi bo jakoś przegapiłam strzałki i było mi z nim raźniej. Po połączeniu trasy dłuższej i krótszej , na bufecie zmartwiona pani ze Świętokrzyskiej ligi rowerowej spytała mi się jak mi się trasa podoba. "Bardzo mi się podoba" powiedziałam i wtedy zobaczyłam w jej oczach radość z niedowierzaniem :) . Przypomniała mi się wtedy taka opowieść z cyklu opowieści niesamowitych: Jedzie facet samochodem po okropnie dziurawej, źle wyprofilowanej drodze i nic nie mówi ale widać, że ma już tej drogi serdecznie dosyć. Nagle z ust wyrywa mu się: "No piękna ta droga". i jedzie dalej gdy nagle obok w samochodzie, na siedzeniu pasażera pojawia się blady facet i ze łzami w oczach mówi: Dziękuje wybawco. Jestem duchem wykonawcy tej drogi i za karę miałem straszyc tutaj do czasu az ktoś pochwali tą drogę i już straciłem nadzieję".
Musieli strasznie inni narzekać, a mi się podobało choć nienawidzę błota, giry mnie bolały, wytrzęsło mnie okropnie, trzy razy zaliczyłam glebę. Pierwszą zaraz na początku w grząskie błoto, drugą dupskiem w rzeczkę i trzecią w błoto. Jak dojechałam to wyglądałam jak diabeł a że jechałam bardzo długo to na obiad dostałam gotowane pyry i ogórki kwaszone. Karkówka, kiełbasa, smalec, chleb już wyszły. Kto późno przychodzi ten sobie szkodzi.
Po kapieli odebrałam puchar i poszłam na imprezę do białego rana. W niedzielę musiałam wcześnie wracać i nie mogłam spotkać się z Renią , choć bardzo chciałam.
Fajnie było, pewnie w przyszłym roku zrobią plaskacza i będzie nudne napieranie.
Kategoria wyścig
VeloToruń
d a n e w y j a z d u
36.70 km
0.00 km teren
01:16 h
Pr.śr.:28.97 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
FogtBikes Team wybierał się do Torunia na Velo. Wcześniej trenowali razem i szykowali się do tego wyścigu ale mimo to traktowali start jako zabawę i było wesoło.
Wcześnie rano, bo o 5 za oknem słyszałam deszcz, nie chciało się wstać, na spacerku z Tinuśką wydawało mi się , że jest nawet ciepło i chyba się przeciera. Po drodze do Torunia niebo zasnute było ciężkimi, burymi chmurami, ale nie padało. W Toruniu po przyjeździe i odebraniu pakietów też wyglądało całkiem, całkiem, a że przyjechaliśmy w miarę wcześnie to nawet się skimneliśmy. Jak otworzyłam oczki, po pół godzince, to na szybie pojawiły się pierwsze kropelki deszczu. K………. No nic, z cukru nie jesteśmy. Idziemy.
Zrobiliśmy sobie wspólna fotkę
Widać jak nam zimno.
I zaczęliśmy się szykować do startu. Michał Kwiatkowski, patronacka twarz wyścigu kręcił się po „miasteczku” ale nie zrobiłam mu tego honoru, żeby miał ze mną zdjęcie. ;) tylko pojechałam na rozgrzewkę. Bryy, rozgrzewkę. Właśnie zaczęło padać, a ja nie miałam żadnej kapoty, żeby chociaż na czas oczekiwania na start na plecy zarzucić. Zrezygnowałam z rozgrzewki, bo bym w sektorze zamarzła, tylko weszłam w sam środek między innych oczekujących. Giga (105 km) i Mini (36 km -ja) startowaliśmy razem. Mokro, zimno ale spokojnie. Jeszcze nigdy nie startowałam tak spokojnie. Przez miasto jechaliśmy może z 25 km/h i mi było zimno, więc zaczęłam dodawać i wyprzedzać, co oczywiście bardzo mi się podobało. Co jakiś czas komuś siadałam na kole, ale jak mi jechał za wolno, to przeskakiwałam i leciałam do przodu. W końcu powiesiłam się (za pozwoleniem) takiemu facetowi w moim wieku i mojej figury i sobie jechaliśmy. Niestety jak wyszłam na zmianę to został, a szkoda bo dobrze nam się jechało. Padający deszcz nie był tym o czym można było marzyć. Najgorzej jak po chwilowej przerwie znowu zaczęło padać i napadało mi do butów. To był największy ból. Ta zimna woda i marznące stopy. Ale trzeba było jechać i nie zważać na zimno i tak sobie jechałam w małej grupce, gdy nagle widzę, że jakoś peleton zwolnił, dopędzamy go jakos tak łatwo i pomyślałam co im? Opadli z sił? A to poboczem jechał rajd z Torunia na wycieczkę. Też im się pogoda trafiła do d…y jak nam. Szybko ich minęliśmy i nawet byłam zadowolona, że to nie czub wyścigu. Dobrze mi sie jechało aż do górki. Na górce dosyć długiej i nieco stromej ten mój ciężki zad pokazał , że mimo, że lekko schudł to jeszcze jest go stanowczo za dużo i pod górkę nie będzie łatwo. Wtedy doznałam wrażenia , ze jadę pociągiem a za oknem jedzie inny pociąg , znacznie szybszy. tzn. spłynęłam od mojej grupki. Szkoda, ale co tam , górka się skończyła i prawie dogoniłam "moją" grupkę, lecz wtedy wtrącił się traiatlonista. Triatlonista, bo miał bidon na kierownicy. K…a jak on jechał! Jak go wyprzedzałam, bo grupa odjeżdżała, to on wtedy mnie wyprzedzał a następnie stawał na pedałach i wyprawiał jakies akrobacje (chyba plecy bolały) wybijął z rytmu. Wyprzedzałam go i te jego akrobacje i próbowałam spawać, bo oczywiście zostawił lukę ale kosztowało mnie to wiele sił a ten k…..s wisiał mi na kole , odpoczywał, a potem znowu wyjeżdżał i robił jakieś rybki, zjeżdżał z asfaltu na pobocze. Spytałam go czy się dobrze czuje, a on, że świetnie, i jakos tak głupio się czuje. Nie miałam już siły gonić i odpuściłam grupke i jego w cholerę. Odjechał. Gdybym jeszcze kogoś miała do pomocy, to zrobilibyśmy ucieczkę od głupka ale sama nie dałam rady. Na 10 km do mety podłączył się do mnie chłopaczek (rocznik 2003), który na poboczu wiązał sobie buty i zapytał się czy go pociągnę. Pewnie, że pociągnę. I tak sobie razem jechaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że kogoś doganiamy. Wiedziałam, że to nie ten tri bo naoglądałam się jego katany wystarczająco długo aby ja rozpoznać. Do mety było może z 5 km miałam jakoś dużo sił, więc zaczęłam gonić. Potem na Stravie ze zdumieniem stwierdziałam, ze przez 3,5 km odcinek jechałam ze srednia 40 km/h. Wyprzedziłam paru kolarzy a chłopaczek ciagle mi towarzyszył. Na 1 km przed metą zapytałam chłopaczka czy robimy efektowny wjazd. „Pewnie” mówi mały. To włączyłam jakiś tam podświadomy bieg i 45 km/h jechaliśmy, co sił. Na 500 m do mety myślałam , ze padnę ale powiedziałam sobie w duchu, ze już nie dużo, już tak blisko , nie zwolnę, jeszcze wyprzedziliśmy jakąś młodziutka dziewczynę i tri i jadę i widzę metę i widzę śliską matę pomiaru czasu i stojących za nimi ludzi a w głowie straszna myśl, że musze wyhamować.
Udało się.
W nikogo nie wjechałam i medal dostałam.
Oczywiście nikt nie zauważył, ani nie przeżywał mojej glorii i wewnętrznego mojego zwycięstwa, ale co tam. Najważniejsze, że bardzo mi się humor poprawił i samopoczucie.
Z chłopaczkiem przybiliśmy sobie „piątkę” . Młody taki, pryszczaty, bardzo grzeczny. Fajny, będą z niego ludzie-rowerzyści.
Zrobiłam sobie selfika
Te ślady na ustach to nie ślady po namiętnych pocałunkach lub kłach wampira to tylko febry. ;)
Na mecie Henryk Sytner opowiadał głupoty jako spiker i było bardzo sympatycznie lecz po chwili zrobiło mi się tak zimno, że musiał biec do auta. Autentycznie biec, żeby trochę się rozgrzać. Dobrze, że przewidująco wzięłam cały komplet do przebrania i wierzcie mi, że miałam to gdzieś czy ktoś minie widzi na golasa. Najważniejsze było ubrać coś ciepłego i napić się gorącej herbatki, którą przywiozłam z sobą w termosiku. (Błogosławiłam opatrznośc za pomysł zabrania termosiku z herbatką).
Ledwie się przebrałam a nadjechał średni dystans, który obstawiła druzyna FogtBikes. Szybko poleciałam zobaczyć jak poszło Fogtom a przede wszystkim czy Marcin dojechał w całości. Przyjechali wszyscy. Ze strategii nie wiele wyszło, ale wszyscy przylecieli w czubie i FogtBikes Team zajął I miejsce drużynowe. Gratki .
Niestety było dużo wypadków. Sama widziałam jak chłopak poślizgnął się na pasach i przetarł tyłkiem po asfalcie. Potem mijaliśmy jakieś resztki pod opieką pogotowiapo karambolu leżące i siedzące w rowie . Marcin tez widział tuz przed nim, jak peleton zafalował i padł jak długi. Na każdym dystansie był karambol. Było ślisko ale dojechałam w całości, poprawił mi się humor i jechało mi się rewelacyjnie, może dlatego, że zimno było i spieszyło mi się do ciepłej herbatki ;)
Miejsca:
204/304 open
24/61 kobiet
9/16 K3
Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem
Bobrowo-Zgniłebłota-Bobrowo
d a n e w y j a z d u
34.80 km
0.00 km teren
01:26 h
Pr.śr.:24.28 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Obudziło mnie słonko, giglające mnie po nosie przez okno.
Pomimo, że w ośrodku , rowerzyści a
właściwie kibice rowerzystów, zrobili sobie nocną balangę, spałam jak zabita i
tylko ciepłe promienie słonka były wstanie spowodować pobudkę. Jak się okazało
o 6 rano ale było tak pięknie, że szkoda było gnić w łóżku. Marcin tez się
obudził i poszliśmy nad jezioro.
Mówię Wam, cudnie, zero wiatru , klara świeci , ptaki
latają, rybki w wodzie pluskają, cudownie :).
Tak cudownie, ze nie chciało mi się wyjeżdżać. Chciałam tam
zostać, rozstawić sobie leżaczek i być na wczasach, jednak Marcin stwierdził,
że fajnie by było pojeździć na rowerze a najlepiej w Bobrowie. Pojechaliśmy do
Bobrowa a ja cały czas się zastanawiałam czy mam siły i nerwy , żeby znowu
jechać z autem na plecach i patrzeć jak mi wszyscy uciekają. Stwierdziłam, że muszę
spróbować i jechać, bo potem będę żałowała, będę się nudziła i w ogóle po kiego tu stać na
mecie jak mogę sobie pozwiedzać i ewentualnie po pierwszym z dwóch kółek
zjechać.
Na starcie troszkę zaczęło wiać ale słonko świeciło.
Ustawiłam się na starcie, chwila moment, wystrzał i lecimy. Tym razem z górki
co nie zmieniło faktu , ze znowu zostałam z tyłu chyba tylko dlatego, że dupa
jestem. Jednak tym razem udało mi się dogonić dwóch dziadków 80 letnich (autentycznie
rocznik 1937) i gościa co postanowił pojechać bez numeru. Zapytałam się
grzecznie czy mogę się podczepić. Dziadki nie mieli nic przeciwko a za nami
czaił się znany mi samochód. Jednak tym razem jeden z dziadków nie wytrzymał
strasznego tempa 30 km/h i przejął moją przyjemnośc jechania z samochodem.
Zostaliśmy w trzech i jakoś tam szła współpraca a wiało coraz mocniej. Gdy wychodził
na zmianę facet bez numerka to jechaliśmy powyżej 30, gdy ja to poniżej 30 a gdy dziadek to coś koło 20 km/h i
wtedy mogłam nieco odpocząć. Pięknie się jechało, ale co z tego jak po
pierwszym kółku dziadek postanowił razem z facetem zjechać i musiałam dygać
sama. Przez sekundę jak właśnie zaczął sypać grad, wpadłam na pomysł, że wrócę
i zjadę, ale nie, to nie honorowo, jak powiedziałam,
że dwa kółka to dwa i odgoniłam tą diabelską myśl od siebie. Na 5 km przed metą
przyjechał mój wybawca, czyli mój małżonek i swym wspaniałym, wysportowanym
ciałem zasłonił mnie od wiatru i ryczał, że mam jechać szybciej, aż w końcu
użył argumentu, że śmieciara jedzie i mnie zaraz złapie. To podziałało, choć na
metę pod górkę doleciałam ostatkiem sił.
Nie byłam ostatnia . Na szczęście
dziadek tez był honorowy i nie zjechał po pierwszym kółku. Chwała mu za to!!
Bardzo mi się podobało choć wiało, padało, gradziło, były
pagóry do obrzydzenia ale zabawa w uciekanie była fajna a do tego widoki jak z
bajki wynagradzały trudy. Lasy, jeziora, rzeczki, mostki rewelajka. Polecam te
okolice :)
Po południu przyjechaliśmy do domku, dziewczyny powiedziały,
że się bardzo stęskniły, pies tez wyraził swoją radość, wszystko w domu w
porządku. Dom cały, dzieci całe, imprezy nie było. Super weekend, taki na
odstresowanie ;)
Kategoria szaleństwo, wyścig, z małżonkiem
MTB Krzywiń
d a n e w y j a z d u
30.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
CO tu napisać?
Czarna dupa! panie,
nędza! panie.
Tylko widoki wsi polskiej piękne :)
Kategoria wyścig
XV Wyscig im Kegela
d a n e w y j a z d u
45.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Auta się popsuły. 1 rupieć w piątek zepsuł Marcin, pojechał do roboty i już z niej nie wrócił autem lecz na lawecie a w sobote drugi rupieć miał mnie zawiść do sklepu i postanowił w spektakularny sposób się zepsuć za pomocą urwanego koła :( Tak więc na wyścig do Swaja przyszło nam dygać rowerem pod wiatr. Wiało jak by się jaka idiotka powiesiła i tylko potężne i silnie umięśnione ciało mojego męża ochraniało mnie zdziebko od wiatru. Dojechaliśmy na miejsce , zapisaliśmy się i pojechałam. Ciężko było , bo treningów brak, dupa ciężka a trasa interwałowa. Jestem zadowolona bo caluśką trase przejechałam, łącznie ze strasznie wyglądającym zjazdem na którym zawsze jest najwięcej gleb. Kółek na 20 minut zrobiłam 3 w sumie 4,5 km a zdygałam się strasznie. Potem herbatka i ciasteczka w świetlicy akcji katolickiej i koronacja. W tym roku oboje zajęliśmy 2 miejsca :)
Było fajnie :)
Co mi tam, że było zimno, wietrznie i do domu daleko jak robiłam to co lubię :)
Kategoria z małżonkiem, wyścig
Wiórek
d a n e w y j a z d u
1.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czarna Mamba
Moja lewa nóżka już nie dała mi jeździć. Wredna s......... Ból mnie powalił i zmusił do pójścia do lekarza, gdzie jak zwykle lekarz z przerażeniem w oczach nakazał leżenie, zastrzyki, i najlepiej żebym zamarła bo: "się skrzep przesunie i nastąpi natychmiastowa śmierć" . Wiem, wiem igram sobie ale nie znoszę jak mi się moje ciało przeciwstawia. Już mnie wystarczająco wkurza buntujący się, niechcący się zrosnąć i bolący obojczyk, a teraz gira. W każdym razie przyjmuję serię bolących zastrzyków i nie łażę, ale wszędzie, jak już muszę, to jadę na rowerze. Z psem na spacer, do sklepu jak dziewczyn nie ma itp. Jest coraz lepiej ale do Wiórka mogłam wybrać się tylko jako widz i fotograf. Na wyścig zapisałam się już dawno i szkoda było mi wpisowego, więc namówiłam Zosię na start. Jeździ codziennie do szkoły to parę ma, to się nie bała i nawet chętnie się zgodziła. Marta ku mojemu zdziwieniu wyraziła już dawno chęć jazdy a Marcina namawiać nie trzeba było. Rano jak zwykle się okazało, że laski mają za małe ciuchy i kaski też i co teraz. Teraz matka otworzyła swoją szafę i oddała swoje najlepsze i mniejlepsze ciuchy. Dobrze, że kiedyś (przed wypadkiem) szczuplejsza byłam bo teraz dziewczyny przynajmniej w chorągwiach jechać nie musiały. Wzięły moje buty, kaski, ciuchy, okulary, rękawiczki, rękawki i rowery i stanęły na starcie 7 km trasy.
W międzyczasie przyjechał Jacek i jego kuzyn, a Marcin wdał się w takie gadki z nimi, że musiałam go pogonić, żeby pojechał za dziewczynami i kontrolował, czy nie ma jakiegoś kryzysu. Kryzys oczywiście u Zosi był bo Marta ją wyprzedziła. Marcin zastał Zosię na trasie idącą i tonącą we łzach. Jak zobaczyła Marcina to wsiadła na rower i dostała takiego szwungu, że z ostatniej pozycji przyjechała 4 od końca i już bez łez.
Dostały drewniane medale
a Marta stanęła na podium
Oczywiście łzy znowu popłynęły z oczu Zosi a Marcie nawet było przykro, że wygryzła Zosię (dobre dziecko). Pocieszyłam Zosię, że przecież jechała na starym rupieciu i na złych oponach a ona przecież specjalizuje się w jeżdżeniu na szosie i jakoś wrócił dobry humor. Humor poprawił się jeszcze bardziej jak na bufecie pojawiły się ciastka i można je było jeść bez ograniczeń.
Marcinowi nie bardzo poszło więc opowiedziałam im kawał.
Szło to tak:
Co zrobić, żeby lustro nie parowało w czasie kąpieli?
Wynieść je do kuchni ;)
Ponieważ opowiedziałam im ten kawał drugi raz tego dnia to reakcja była taka:
Nie wiem, mnie bardzo bawił ten kawał ;)) Przecież jest świetny ;p
Kategoria Rodzinnie, wyścig
Łopuchowo
d a n e w y j a z d u
32.00 km
0.00 km teren
01:57 h
Pr.śr.:16.41 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Łopuchowo to podobno najłatwiejszy i najszybszy wyścig u Gogola. Dla mnie nie był ani najłatwiejszy ani najszybszy ale dobrze, że go w ogóle przejechałam. Tak do bufetu się ścigałam a potem stwierdziłam , że mam w pompie tą trzęsionkę i jadę jak miałam jechać z założenia czyli wycieczkowo. Piachu było co niemiara, kamloty, kurz i brud. Szosa jednak lepsza. Mój kochany rowerek starał się jak mógł, żeby mi się dobrze jechało i pięknie wchodził w zakręty , nawet te najbardziej piaszczyste i szedł jak okręt przecinając bałwany piachu ale ja za mało siły miałam. Głupia lewa gira mi spuchła i już wcale się kręcić nie chciała a jedną nogą trudno było. Na tyle trudno, że zaliczyłam glebkę, na szczęście w piasek i na prawy boczek, czyli mój obojczyk został oszczędzony. Nawet śmiać mi się z siebie chciało bo padłam jak przysłowiowa betka. Jadę i już nie jadę a leżę. Najtrudniej było tą lekko bezwładną nogą się wypiąć . Nawet już się zastanawiałam kto mi pomoże ale zobaczyłam jakiegoś miniasa w niebieskim, za sobą co też się przepychał w piachu, więc szybko się pozbierałam. I oczywiście wlazł mi na ambicję bo mnie goni. Już nie było daleko do mety jakieś z 5 km więc się wzięłam w garść i dawaj uciekam. Mijający mnie Krzychu zapraszał mnie na koło ale gdzieś po krzakach jeździł i co? Miałam za nim w krzaki jechać? Ja szanująca się kobieta! Zresztą za wolno jechał ;p i miał brzydką koszulkę ;p. Gdzieś tam na 4 km poczułam jakiś nagły przypływ siły ale niestety nie mojej. To Michał Jaskółka wyprzedzając mnie popchnął mnie trochę. Ale to była jazda. Tak to bym chciała jechać cały czas. Nie czas jednak na dyrdymały. Niebieski minias ciągle mnie gonił i zaczął się dopytywać, czy będzie jakiś asfalt. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego interesuje go asfalt. Aż mnie oświeciło, on ma wąskie oponki i chce mnie na asfalcie porobić. A niedoczekanie twoje! Cała para w girę i jazda aż dogoniłam czerwonego "słusznej postawy" miniasa. Widać, że zdycha ale jak go wyprzedziłam to spinał się przekręcił parę razy korbą i znowu był przede mną. A jechał jak torba na wietrze, raz w te, raz wewte, a obok nas przedzierają się megowcy. Nie znoszę zajeżdżać drogi a jak mi zajeżdżają to mnie krew zalewa, więc mając w głowie, że za mną jest niebieski ale mnie goni oraz, że ten czerwony mnie wkurza znowu jakoś się wzięłam w sobie i jak się potem okazało wyprzedziłam obydwóch z dobrym zapasem. Na metę dojechałam złachana jak pies po zabawie i dobrze, że był Marcin bo mi pomógł się rozebrać z ciuchów. Sama nie dałabym rady. Potem już krzesełeczko i piknik na stadionie. Oczywiście jak zostałam na tomboli to nic nie wygrałam ale za to zostałam poproszona o godne reprezentowanie Agaty na podium , co z chęcią uczyniłam bo na podium fajnie się stoi i zdjęcie dumnej mej postawy mam i w młodszej kategorii stanęłam a red. Kurek piał z zachwytów nad wspaniałą rodziną Horemskich.
Kategoria Rodzinnie, wyścig
Bike Challange Poznań
d a n e w y j a z d u
44.00 km
0.00 km teren
01:26 h
Pr.śr.:30.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Tak jakoś wyszło, że dzięki uprzejmości FogtBikes i MoveOn otrzymaliśmy zaproszenie aby swoimi twarzami reprezentować obie marki na Bike Challenge 2016 w Poznaniu.
Dostaliśmy też wspomożenie żywieniowe. Całkiem smaczne. Dziewczyny
powiedziały, że jak się dosypie cukru to są dobre. Gdzieś mi kilo cukru
zniknęło. Ciekawe gdzie się podziało ? ;)
Ach ta sława, człowieka rozchwytują i zasypują darami ;)
Ponieważ musiałam dobrze wyglądać do miliona zdjęć jakie zamierzali zrobić mi fotografowie z rożnych agencji wydawniczych oraz niezliczony tłum fanów postanowiłam wystąpić na dystansie 50 km bo na tyle to nawet makijaż się nie rozmaże ;p.
Start o 10 i całe szczęście bo upał zapowiadał się niemiłosierny.
Tłumy nieprzebrane,
morze ludzi ubranych kolorowo, na szaro, na czarno , w rowerowe gatki, w obciski i luźniaki, z plecakami, lemondkami, na rowerach szosowych, góralach, trekingach, marketowcach, składakach i nie widomo jakich jeszcze wynalazkach, z koszyczkami na bidony i z koszyczkami na zakupy, umiejący i nie umiejący jeździć w peletonie albo w ogóle na rowerze ;).
50 km wydawało się też bezpieczniejsze ze względu na krótszy czas narażenia się na kontakt z innymi rowerzystami w tłumie jak i na ten upał.
Ustawiłam się w sektorze E, który przyznano mi po zaznaczeniu przeze mnie w formularzu zgłoszeniowym średniej przejazdu 24 km/h. Było nieźle bo wokół mnie stało większość ludzi na szosach w obciskach i wyglądających na jeżdżących. Stanęłam na samym początku sektora, żeby być z przodu i uciekać przed tłumem i takiej jednej na trekingu z koszykiem na zakupy.
Nie spodziewałam się po sobie rewelacji , zwłaszcza, że zmęczona byłam niedzielnym wyścigiem w Żninie, trzymaniem koła na kolarskim czwartku, robotą , wyjazdem do Szczecina itp. Piątkowy, rowerowy powrót do domu też nie wróżył nic dobrego, bo te 40 km jechałam 2,5 godziny z przerwą na półgodzinną drzemkę nad jeziorem swarzędzkim. Usiadłam sobie na ławeczce, potem się położyłam na chwilkę i tak mi się tam miło zrobiło, że nie wiem kiedy chrapnęłam sobie i obudziłam się jak walnęłam kolanem w drewniany stolik kiedy chciałam się odwrócić na boczek. Masakra.
Tak więc pełna obaw , czy podołam, ustawiłam się w sektorze i czekałam na to co nastąpi.
Start sektora A a w nim Marcin. Poszliiii, my trochę do przody, sektor B, sektor C, Sektor D ja już mam oczy jak podstawki , ręce zaciśnięte na kierownicy i ciągle pcham się na pierwszą linię. Teraz my ! Jakaś przemowa, nic nie rozumiem, chociaż facet gada tuż przy mnie. Sygnał trąbki i start. Za sobą słyszę jakąś kraksę. Boję się i uciekam co sił w nogach. Do zakrętu w stronę Ronda Rataje jadę sama. No, nareszcie mnie wyprzedzają. Ale zaraz , zaraz co to za baby mnie biorą? Nie wolno, no może ewentualnie jakieś młodsze to mogą, ale moje rówieśniczki to, nie. Tak po prawdzie, nie ma czasu na patrzenie na gęby. Trzeba być przyczajonym jak tygrys bo wkoło rowery i rowerzyści, kiwający się i jadący prosto. Teraz to trzeba chwycić koło i uważać aby nie dać się zabić.
Jak ja przejechałam przez miasto to nie wiem. Te 8 km mija w okamgnieniu. Daję radę, nie odpuszczam. Najpierw jadę za facetem w Lapiereteam ale jedzie za wolno, na Gdyńskiej łapie się koła faceta w czarnej koszulce 4F. Pytam mu się czy mogę jechać na jego kole , coś tam mruknął, to przyjęłam, że się zgodził i tak sobie za nim ciągle jadę. Mijamy ludzi, czasami ktoś nas wyprzedza z czołówki dalszych sektorów a my sobie jedziemy. Doszliśmy grupkę na podjeździe w Bogucinie i wjeżdżam pod górkę nie wiem kiedy. "Mój facet 4F" wyraźnie się zmęczył i teraz wiezie się na mnie. Ok ,byle dawał zmianę. Łapiemy jakąś większą grupkę z 10 osób ale coś wolno jedziemy bo tylko 30 a ja mam siłe. Wyprzedzam faceta w białym i tym samym naciskam mu na odcisk. Tego wytrzymać nie mógł. Baba w czarnym wyprzedza faceta w białym. Zasapany, wyprzedza mnie i wtedy dochodzi nas czołówka F albo G . Wkoło otaczają mnie jadący a ta biała pipa się boi i zaczyna hamować. Ja pierd... , wrzeszczę na niego" czego hamujesz" i próbuję się wepchnąć między innych rowerzystów, byle tego białego ominąć. Jakoś się udaje i lecę z czołem sektora F lub G. "Mój facet z F4" gdzieś przepada :(. Utworzyliśmy mały peletonik, jedziemy gdy mija nas z przeciwka, po nawrotce, czołówka sektora A. Mój Marcin jest w samym czubie!! Drę się niemiłosiernie dopingiem i chwalę się w koło "To mój mąż! Marcin" . Głupole nie mdleją z zachwytu (może i dobrze) i już dojeżdżamy do zawrotki i jedziemy w kierunku Poznania . W peletoniku jest fajnie ale pić mi się chce, więc na bufecie trochę zwalniam , chwytam butle wody i czekam aż ktoś nadjedzie żeby znowu jechać w grupie. Nie szarpię. Nie jadę na wynik tylko na dojechanie. Łapię się w grupkę ale przedtem łykam babkę MoveOn z sektoru D , z wyglądu w moim wieku . Jedzie ładnie ale za twardo. Mijam ją lekko. Mam bardzo dużo siły, to pewnie zasługa tego, że nie szarpię tylko płynnie sobie jadę. Grupka się uformowała i tak sobie podjechaliśmy pod Warszawską , gdzie musiałam jednak porzucić moją grupkę i zacząć jechać indywidualnie bo co niektórzy już zaczęli się słaniać. Ja mam ciągle dużo sił i na na ostatnich 4 km zaczynam wyprzedzać. Ustawiłam się z lewej i tnę. Fajne uczucie. Jedziesz i mijasz jak porche maluchy . Meta stanowczo za wcześnie. Miało być 50 a tutaj na 44 km koniec. Łe nuda panie! Miało być 50 km. Tak fajnie by sie cieło a tu:" proszę do strefy kibica" A mam w "pompie" strefę kibica , gdzie jest mój mistrzu?? Kurde. Skleroza jedna zapomniałam zabrać z domu telefonu i Marcin dał mi swój drugi a sobie zostawił pierwszy, którego numeru za cholerę nie pamiętam. Obdzwoniłam paru znajomych z dziwnym pytaniem: "Nie wiesz jaki nr ma Marcin albo pod jakim hasłem go zapisał??" aż wpadłam na genialny pomysł, żeby zadzwonić do domu dziadka na osiedlu Rusa. Tam akurat Marcin juz się przebierał (bo przyjechał znowu dobre 30 min przede mną) i robił sie piękny. Za chwilę już się spotkaliśmy i czekaliśmy na wyniki. Marcinek był bardzo zadowolony , ja również. W strefie kibica spotkaliśmy wielu znajomych, gadkom nie było końca.
Miałam wielkie ferfy ale wszystko się dobrze skończyło.
Jestem dumna z małżonka , ale nie oszukujmy się, to moje sobotnie kluchy z boczkiem i "deptaną" marchewką go napędzały bo co innego??? Szak nie???
No dobra! Faferfloki z Moveona chyba są zdrowsze i lżejsze przed wyścigiem ;)
Mój wynik mnie bardzo zaskoczył. Szukałam się i szukałam na tych ostatnich stronach a mnie nie ma i nie ma, aż znalazłam się w pierwszej 1/3. 720/1815 , 69/450 kobiet , 8/15 K40-49 na szosach :)
*wpis zawiera lokowanie produktów ;)
Kategoria szaleństwo, szosa, wyścig