JoannaZygmunta prowadzi tutaj blog rowerowy

Mój blog nie tylko o rowerowaniu :)

Wpisy archiwalne w kategorii

z małżonkiem

Dystans całkowity:2546.95 km (w terenie 413.86 km; 16.25%)
Czas w ruchu:115:11
Średnia prędkość:19.64 km/h
Maksymalna prędkość:52.00 km/h
Liczba aktywności:67
Średnio na aktywność:38.01 km i 1h 59m
Więcej statystyk

Poogladać kolarzy

  d a n e    w y j a z d u 10.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:jakiś taki co się trafi :)
Piątek, 4 sierpnia 2017 | dodano: 08.08.2017

Byliśmy na wakacjach w Zakopanem. Łe tej jak fajnie było :) Siedziałam na balkonie , piłam kawe i patrzyłam na Giewont ;)  No dobra trochę połaziłam po górach, ale co się będę chwalić ;),   utrajtałam się jak roboszek a za wysoko nie wlazłam. Pogoda nam się udała aż za bardzo, bo waliło słonko jak szalone i strzaskalismy się na brąz tam gdzie było odkryte i skóra nam z nosów i pleców schodzi :)
Termin pobytu wybraliśmy taki , żeby zahaczyć o Tour de Pologne i z tego zahaczenia wyszedł nawet udział w wyścigu w wykonaniu mojego małżonka. W czwartek kolarze z Tour jechali z Wieliczki do Zakopanego i pojechaliśmy pokibicować na mecie. Wzięliśmy rowery z ośrodka i pojechaliśmy najpierw na podjazd popatrzeć (ja to chyba się pomodlić ;)
a potem na metę
gdzie emocje sięgały zenitu jak wjeżdżali kolarze. Hałas był straszny a tuz obol nas wjeżdżali najlepsi kolarze Majka, obrażony Sagan i  inni. Gdybym wyciągnęła rekę to mogłabym ich pomacać, ale siary nie chciałam robić ;) a do tego spoceni byli ;p. 
W piątek o 9 rano już byliśmy na starcie amatorów. Gorąco było strasznie i wszyscy chowali się w cieniu oczekując na start. Jednak niektórzy mieli takie parcie na start w pierwszym sektorze, ze podobno stali już od 7 rano w tym słońcu. Startowało 2000 luda i zanim przyjechaliśmy to były już pełne sektory. Marcin ustawił się gdzieś na końcu i zanim wystartował minęło 30 minut od gwizdka. Ja stanęłam sobie na pierwszej górce i już zaczęłam wątpić czy Marcin wystartuje, bo albo zrezygnował, albo wywalił się w jakimś karanbolu az wreszcie go zobaczyłam.

Zanim znalazłam sobie dobre miejsce do siedzenia w cieniu to speaker zaczął wrzeszczeć, że już pierwsi jadą . Nawet nie przeczytałam 3 kartek kryminału jak faktycznie Huzarski wleciał na metę a potem coraz liczniej inni kolarze. Ustawiłam się kawałek od mety , schowałam się przed słonkiem pod czerwonym parasolem i czekałam i kibicowałam. Fajnie było. Wielu na kresce się ścigało i było trochę emocji.
Dzień przed wyścigiem przejechaliśmy samochodem trasę i powiem Wam, że miałbym problem z podjazdami, nawet auto miało problem a co dopiero ja . Jestem na 3:45 a na 20 min zaczyna się ten mniej stromy podjazd.

2 podjazdy o nachyleniu 20 % i długiiiiiiiiiiiiiiiiiie jak wąż boa ;) a potem zjazdy z zakrętasami ,  na których jak się nie wyrobi to się wpada do:
rzeki Białki
rowu
lub na:
podwórko Bacy
barierki
itp.
I pojechało to moje chłopisko a ja się bałam. Co chwilę sprawdzałam na Endomondo czy się porusza i na szczęście poruszał się. Przez to gapienie się w Endo o mało go na mecie nie przegapiłam i w ostatniej chwili pstryknęłam mu zdjęcie:
zanim się znaleźliśmy w tym tłumie Marcin zdążył sobie odpocząć i wyglądać jak by przyjechał  tylko pooglądać

Potem poczekaliśmy na start zawodowców ale nic nie było widać , tyle wiary było. :)
Niestety odniosłam wrażenie, że byliśmy tam niepotrzebni. Tak jakoś , że to wyścig dla celebrytów a reszta to tylko tłum na którego tle można zabłysnąć, a wy wystartujcie i spadówa i nie przeszkadzajcie jeżdżącym autom od sponsora, w których jadą wymalowane lalunie i kiwają rączką. Tak jakoś bez atmosfery, może dlatego, że mało znajomych było, a może dlatego, że to taki spęd, a może dlatego, że to nie kolarz amator jest najważniejszy tylko sukces medialny . Nie wiem . Jednak małe wyścigi są fajniejsze :) 


Kategoria szaleństwo, z małżonkiem

Bieg Jagiełły w Pobiedziskach na rowerze

  d a n e    w y j a z d u 28.00 km 0.00 km teren 02:00 h Pr.śr.:14.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czarna Mamba
Niedziela, 9 lipca 2017 | dodano: 10.07.2017

W Pobiedziajach co roku organizują Bieg Jagiełły. Do Kociej i nazad i tak dwa razy, w sumie  21,1 km.
Pobiedziska Running Team,



których jestem sympatykiem wystawiało kilku reprezentantów, paru znajomych pobiedziszczan miało zamiar pobiegać, więc postanowiłam, że wezmę Czarną mambę i pojade pokrzyczeć sobie na nich. Rzadko kiedy można pokrzyczeć sobie bezkarnie na wiarę, a oni się nie obrażają. Koło Orlenu Pobiedziszka Running Team zorganizowało strefę kibica i chciałam tam postać i pokrzyczeć i pogwizdać gwizdkiem i ogólnie zachowywać się mało racjonalnie ;) lecz niestety tak tam waliła muzyka, że wolałam pojechać gdzieś indziej (głośnego radia mam po dziurki w nosie na działce dzięki głupim sąsiadom). Niewiele myśląc podjechałam na start a po starcie ruszyłam za ostatnimi zawodnikami.  Ostatni zawodnik biegł bardzo wolno a mi się dobrze jechało za nimi, że nawet nie wiem kiedy zjechałam z górki przy Kapalicy a potem zaczęłam podjeżdżać pod Kocią . Czarna Mamba dała radę, ja też. Czarna jęczała, klekotała i brzęczała ale dzielnie pod górkę się wspinałyśmy. W Kociej nawrotka i zjazd z górki. I tutaj zaczęłam wątpić, czy czarna da radę. Brzęki i klekoty przybrały na sile i musiałam nieźle się spiąć, żeby wyhamować hamulcami w kole, bo przecież to jest rower miejsko-sklepowy a nie góral. Bałam się, że mi się rower rozleci na kawałki. Jak już dojechałam do mety to stwierdziłam, że co będę stała i się darła jak mogę się wydzierać jadąc na rowerze :)  I to była myśl genialna bo pojechałam jeszcze raz rundkę do Kociej. W ten sposób zrobiłam siłę, mam nadzieję, że komus pomogłam w bieganiu i uważam, ze za te wyczyny należy mi się medal, choćby z brukwi.
Potem pojechaliśmy na imprezkę z członkami PRT z okazji biegu. Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Niespecjalnie pamiętam jak wróciliśmy do domu. Wydaje mi się, że jechałam rowerem.


Kategoria biegi, szaleństwo, z małżonkiem

Na obiad

  d a n e    w y j a z d u 42.00 km 40.00 km teren 02:20 h Pr.śr.:18.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lipican vel Mondi
Sobota, 10 czerwca 2017 | dodano: 10.06.2017

Przyjeżdża człek z delegacji a tu obiadu nie ma, bo „przecież jadłaś po drodze”. Po drodze to ja mam Mc po którym mi się wiuka a do tego zaczął się okres wakacyjny i całe autobusy dzieciaków zamawiają szejki, srejki i burgery i nie chce mi się czekać ani jeść na stojąco.
Tak więc wracam głodna do domu, obiadu nie ma i co zrobić? Zamawiać pizze? Iść do knajpy? a może by tak rowerem się rypnąć gdzieś na obiadek, po 3 godzinach jazdy autem? Marcin zaproponował burgera w Czerniejewie. Nie było co się zastanawiać, tylko jechać na burgery o których jakiś czas temu pochlebnie pisał Mateusz
Do Czerniejewa jest jakieś 15 km ale oczywiście po co jechać prostą drogą jak można krzywą i przez jeziora Uli i Baba, nadrabiając jakieś 7 km. Nie miałam pojęcia gdzie są te burgery, chociaż często jeżdżę przez rzeczoną miejscowość a burgerownia podobno działa już od 2 lat.
No, nigdy bym nie zwróciła uwagi na taką budkę, choć atrakcyjną lecz schowaną.


W życiu bym się nie domyśłaiła, że to nie jakiś przypadkowy postój a burgerownia :)
Burgery były duże, smaczne i pożywne


a do tego wcale się później nie wiukały jak te z Mcszajsa ;)


Kategoria Rodzinnie, z małżonkiem, z Martą

Kostrzyn Wlkp.

  d a n e    w y j a z d u 13.00 km 13.00 km teren 00:28 h Pr.śr.:27.86 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lipican vel Mondi
Niedziela, 4 czerwca 2017 | dodano: 05.06.2017

Marta się wzięła za jazy rowerowe to pomyślałam, że może zabiorę ja na wyścigi w Kostrzyniu i zobaczymy jak nam pójdzie. Jeżdżąc z Marcinem Marta pozabierała mi wszystkie Qomy, więc pomyślałam, ze będzie dobrze. Z racji jej wieku, regulaminu i moich obolałych nóg po wyścigu w Koźminie zapisałyśmy się na dystans rodzinny (13 Km) gdzie do dekoracji liczył się czas wspólny przynajmniej dwóch członków rodziny. Na starcie dostałam burę, że jak to jest czas wspólny to przeze mnie przegramy, bo ja wolno jeżdżę i się popstrykałyśmy jak to baby. Po starcie dołożyłam do pieca i lecę, a Marty nie ma, zwolniłam i czekam, wreszcie dojeżdża
- co tak wolno?– pytam
-Mama ty za szybko jedziesz– mówi Marta,
-no widzisz córka jak mama chce to potrafi, spróbuj szybciej.
Niestety szybciej się nie dało, więc się umówiłyśmy, że każda jedzie ile może i że spotykamy się na mecie. I pojechałam powyprzedzać sobie tych co mnie przez te gadanie wyprzedzili. Gnałam jak mogłam najszybciej, ale nie udało mi się dogonić pierwszych 3 par dorastających synów z ojcami choć prułam co sił.
Podczas jazdy zdałam sobie sprawę jaka ta konkurencja jest niesprawiedliwa i ze powinni podzielić ten dystans też na kategorie wiekowe i płec bo właściwie to chodzi o to, żeby dać radość dzieciakom z dekoracji (puchary mogą być maleńkie i nie drogie) oraz ogromną radość i dumę rodzicom.
Fajny taki dystans – krótki i szybki ale męczący bo musiałam dać z siebie wiele a giry bolały i zatykało mnie po wczorajszym Koźminie.
Po dojechaniu na metę okazało się, że jestem pierwszą panią

a Marta 7 panią


i fajnie.

ALE nie sklasyfikowano rodzin i nie wręczono pucharków bo …….. bo nie :(
Siedzieliśmy z Marcinem i Martą przez całą dekorację, która ciągnęła się i ciągnęła a dystansu rodzinnego nie nagrodzono. Nagrodzono za to najliczniejszą drużynę (nie było w regulaminie) Euro Bike Elektric Team, (grupa, która pucharów ma tyle, że je wyrzucają,) wylosowano (nie wiadomo kiedy) nagrodę losową dla pracownika/zawodnika Agrochestu (sponsor) i jeszcze tam parę takich kwiatków trącających prywatą.
Pucharów było od licha i trochę ale jednak zabrakło :(

Żal mi było tych młodych chłopaczków, którzy czekali do końca na ten swój pierwszy pucharek i zostali zrobieni w balona. Ojcowie coś tam próbowali ale wszyscy już się rozchodzili, gratulowali sobie świetnej organizacji i tak cudnego wyścigu.
Obok naszego samochodu stał samochód ojca z synem, którzy chyba pierwsi dojechali na dystansie rodzinnym . Jak doszliśmy do auta to młody świgał papciami z bezsilności, żeby się nie poryczeć, a ojciec nie wiedział jak ma mu to wytłumaczyć. Powiedziałam, że pięknie jechał, że dla mnie jest wspaniałym kolarzem, że niestety tak bywa i że może się obrazić na organizatorów bo ja się ciężko zastanawiam czy tak nie zrobić. Chłopak się trochę uspokoił i trochę mu się mina poprawiła, ale wiara w regulaminy i słowo pisane raczej została zachwiana.
Przykry i niemiły zgrzyt, ale niestety nie jechał na tym dystansie nikt znaczący dla organizatora.
E ! Nie podobało mi się. Bardzo mi się nie podobało :(


Kategoria Rodzinnie, wyścig, z małżonkiem, z Martą

Koźmin Wielkopolski

  d a n e    w y j a z d u 38.00 km 0.00 km teren 01:17 h Pr.śr.:29.61 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Sobota, 3 czerwca 2017 | dodano: 05.06.2017

Już trzeci raz jechałam na wyścigu kolarskim w Koźminie Wielkopolskim. Zawsze stałam tam na podium ale tym razem po oblukaniu listy startowej stwierdziłam, że 4 miejsce moje i nie ma co, tylko pojechać sobie dla przyjemności jechania w innych niż zwykle okolicznościach przyrody. Przed startem spotkałam się z Lidką Trzepizur z Elektryków i resztą jej eki i było mega wesoło. Lidka miała stresa a ja sobie siedziałam i bawiłam się w najlepsze. Start odbywa się tam w grupach 10-20, więc prawie wszystkie babki jechałyśmy razem, bo wystartowało nas 19. Ustawiłam się na samym początku mojego sektora startowego, gdyż stwierdziłam, ze lepiej być z przodu i nie narażać się na ewentualne potrącenia, przewrotki itp. Odliczyli nam 2 min i „bach” padł strzał do startu . Pognałam jak głupia, lecę jeden zakręt, drugi zakręt, zbliżam się do torów a nikt mnie nie wyprzedza. „Kurde co jest?” -myślę sobie-„pomyliłam trasę na starcie???” Ale nie, jest, wyprzedza mnie młoda laska, szybko do niej się podczepiam i jadę na kole, za chwilę jak burza wyprzedza nas Lidka Trzepizur, młoda siada jej na kole a ja za nią. Krzyczę do Lidki „Lidka będę się Was trzymać jak długo dam radę” „Dobra" -słyszę. Lidka umawia się z młodą, że będą współpracować bo przecież nie sa dla siebie konkurencją, a ja robię wszystko, żeby nie strzelić z koła bo konkurencja jedzie za mną i czuję jej oddech (konkurentka moja - kobitka co w zeszłym roku mnie objechała już na pierwszych km). Mając świadomość gonitwy, trzymam się jak mogę. Lidka mi pomaga, ustawia się tak, żebym mogła się za nią schować, młoda jedzie jak młoda, strzela rybki, puszcza korby, ale ja się nie przejmuję tylko się trzymam. Lidka i młoda ciągną, a ja się chowam i od czasu do czasu kontroluję gdzie jest konkurencja. W połowie konkurencja znika z pola widzenia i nie widać jej charakterystycznego stroju, więc trochę odpuszczamy, czyli zwalniamy z 34 km/h do 30 ;). Ja już mam coraz mniej siły i w myślach się modlę do wszystkich świętych, żeby może trochę asfaltu zwinęli albo metę przesunęli, a do Lidki przesyłałam wiadomości telepatyczne, żeby trochę odpuściła i zwolniła do 20 km/h ;) Nic z tego, Lidka jak burza z młodą na zmianę jechały pod wiatr pod 30 i więcej a ja jak rzep na psim ogonie za nimi. W pewnym momencie zaczynają nas wyprzedzać pierwsi panowie i wśród nich mój małżonek, jadący po 3 miejsce open i 1 w kategorii :).


Tak około 10 km przed metą zaczęły się zakręty oraz  zaczęłyśmy łapać wyścig rodzinny, jadący całą szerokością asfaltu. Trochę stresa było, ale dałyśmy radę. Jechałam już na oparach, wątroba albo ślepa kiszka już zaczynały dawać znaki, że chyba zaraz sobie wyjdą pooglądać widoki, a tu trzeba deptać. W Koźminie Wlkp już umierałam, choć świadomość  że jeszcze może 1 km lub 1,5 dawało nadzieję i  napędzało. (Bo oczywiście nie wyzerowałam licznika (głupia baba) i odległości musiałam sobie przeliczać).  Nagle tragedia! Zagapiłam się i puściłam koło. Próbuję zespawać, ale wtedy  młoda wyprzedza Lidke i leci po 1 miejsce open a ja zostaję, nie udało mi się dojść Lidki, brakuje siły ale widzę już ulicę parkową i już chcę finiszować a tu g…o! Meta jest na Zamkowej!!! O ja nie mogę! Jeszcze trochę!! Widzę Lidkę jak już jest na mecie. Jest, jest, jest!!!!! Udało się !!!!! Całuski z Lidką i młodą, medal i zwrot chipa. Proszę Lidkę, żeby mi potrzymała rower, bo chyba z niego nie zejdę. Udało się. Teraz szukam Marcina. Za chwilę wpada moja konkurentka jedna i druga i eka Lidki. Marcin podjeżdża i mówi „słyszałem, że przyjechałaś bo młoda cię obgaduje, ze nie dawałaś zmian”. Tu się całuje a tu obgaduje, no tak to jest z tymi babami ;) Fałszywe to takie hehehe ;p.
Jestem przeszczęśliwa 3 open i 1 w kategorii pań 40 lat. Ale przede wszystkim jestem szczęśliwa, że dałam radę się utrzymać , że gnałam za Lidką , która jeszcze w lutym odstawiała mnie jak chciała, że jest nadzieja na lepsze jazdy i że koniec wyścigu był daleko za mną i nie siedział mi na plecach ;p.
Organizacja świetna i sponsorzy mega. Zrobiliśmy sobie 3 fajne fotki w fotobudce,

dostaliśmy 2 wielkie puchary,

których nie ma gdzie postawić, objedliśmy się plackiem , opiliśmy się kawą, herbatą i mega dobrym sokiem malinowym z wodą.
Oczywiście za rok chcemy przyjechać aby bronić tytułów , oby się udało :)


Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem

VeloToruń

  d a n e    w y j a z d u 36.70 km 0.00 km teren 01:16 h Pr.śr.:28.97 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:
Niedziela, 7 maja 2017 | dodano: 08.05.2017

FogtBikes Team wybierał się do Torunia na Velo. Wcześniej trenowali razem i szykowali się do tego wyścigu ale mimo to traktowali start jako zabawę i było wesoło.
Wcześnie rano, bo o 5 za oknem słyszałam deszcz, nie chciało się wstać, na spacerku z Tinuśką  wydawało mi się , że jest nawet ciepło i chyba się przeciera. Po drodze do Torunia niebo zasnute było ciężkimi, burymi chmurami, ale nie padało. W Toruniu po przyjeździe i odebraniu pakietów też wyglądało całkiem, całkiem, a że przyjechaliśmy w miarę wcześnie to nawet się skimneliśmy. Jak otworzyłam oczki, po pół godzince, to na szybie pojawiły się pierwsze kropelki deszczu. K………. No nic, z cukru nie jesteśmy. Idziemy.
Zrobiliśmy sobie wspólna fotkę

Widać jak nam zimno.
I zaczęliśmy się szykować do startu. Michał Kwiatkowski, patronacka twarz wyścigu kręcił się po „miasteczku” ale nie zrobiłam mu tego honoru, żeby miał ze mną zdjęcie. ;) tylko pojechałam na rozgrzewkę. Bryy, rozgrzewkę. Właśnie zaczęło padać, a ja nie miałam żadnej kapoty, żeby chociaż na czas oczekiwania na start na plecy zarzucić. Zrezygnowałam z rozgrzewki, bo bym w sektorze zamarzła, tylko weszłam w sam środek między innych oczekujących.   Giga (105 km) i Mini (36 km -ja) startowaliśmy razem. Mokro, zimno ale spokojnie. Jeszcze nigdy nie startowałam tak spokojnie. Przez miasto jechaliśmy może z 25 km/h i mi było zimno, więc zaczęłam dodawać i wyprzedzać, co oczywiście bardzo mi się podobało. Co jakiś czas komuś siadałam na kole, ale jak mi jechał za wolno, to przeskakiwałam i leciałam do przodu. W końcu powiesiłam się (za pozwoleniem) takiemu facetowi w moim wieku i mojej figury i sobie jechaliśmy. Niestety jak wyszłam na zmianę to został, a szkoda bo dobrze nam się jechało. Padający deszcz nie był tym o czym można było marzyć. Najgorzej jak po chwilowej przerwie znowu zaczęło padać i napadało mi do butów. To był największy ból. Ta zimna woda i marznące stopy. Ale trzeba było jechać i nie zważać na zimno i tak sobie jechałam w małej grupce, gdy nagle widzę, że jakoś peleton zwolnił, dopędzamy go  jakos tak łatwo i pomyślałam co im? Opadli z sił? A to poboczem jechał rajd z Torunia na wycieczkę. Też im się pogoda trafiła do d…y jak nam. Szybko ich minęliśmy  i nawet byłam zadowolona, że to nie czub wyścigu. Dobrze mi sie jechało aż do górki. Na górce dosyć długiej i nieco stromej ten mój ciężki zad pokazał , że mimo, że lekko schudł to jeszcze jest go stanowczo za dużo i pod górkę nie będzie łatwo. Wtedy doznałam wrażenia , ze jadę pociągiem a za oknem jedzie inny pociąg , znacznie szybszy. tzn. spłynęłam od mojej grupki. Szkoda, ale co tam , górka się skończyła i prawie dogoniłam "moją" grupkę, lecz wtedy wtrącił się traiatlonista. Triatlonista, bo miał bidon na kierownicy. K…a jak on jechał! Jak go wyprzedzałam, bo grupa odjeżdżała, to on wtedy mnie wyprzedzał a następnie stawał na pedałach i wyprawiał jakies akrobacje (chyba plecy bolały) wybijął z rytmu. Wyprzedzałam go i te jego akrobacje i próbowałam spawać, bo oczywiście zostawił lukę ale kosztowało mnie to wiele sił a ten k…..s wisiał mi na kole , odpoczywał, a potem znowu wyjeżdżał i robił jakieś rybki, zjeżdżał z asfaltu na pobocze. Spytałam  go czy się dobrze czuje, a on, że świetnie, i jakos tak głupio się czuje. Nie miałam już siły gonić i odpuściłam grupke i jego w cholerę. Odjechał. Gdybym jeszcze kogoś miała do pomocy, to zrobilibyśmy ucieczkę od głupka ale sama nie dałam rady. Na 10 km do mety podłączył się do mnie chłopaczek (rocznik 2003), który na poboczu wiązał sobie buty i zapytał się czy go pociągnę. Pewnie, że pociągnę. I tak sobie razem jechaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że kogoś doganiamy. Wiedziałam, że to nie ten tri bo naoglądałam się jego katany wystarczająco długo aby ja rozpoznać. Do mety było może z 5  km miałam jakoś dużo sił, więc zaczęłam gonić. Potem na  Stravie ze zdumieniem stwierdziałam, ze przez 3,5 km odcinek jechałam ze srednia 40 km/h. Wyprzedziłam paru kolarzy a chłopaczek ciagle mi towarzyszył. Na 1 km przed metą  zapytałam chłopaczka czy robimy efektowny wjazd.  „Pewnie” mówi mały. To włączyłam jakiś tam podświadomy bieg i 45 km/h jechaliśmy, co sił. Na 500 m do mety myślałam , ze padnę ale powiedziałam sobie w duchu, ze już nie dużo, już tak blisko , nie zwolnę, jeszcze wyprzedziliśmy jakąś młodziutka dziewczynę i tri i jadę i widzę metę i widzę śliską matę pomiaru czasu i stojących za nimi ludzi a w głowie straszna myśl, że musze wyhamować.
Udało się.
W nikogo nie wjechałam i medal dostałam.

Oczywiście nikt nie zauważył, ani nie przeżywał mojej glorii i wewnętrznego mojego zwycięstwa,  ale co tam. Najważniejsze, że bardzo mi się humor poprawił i samopoczucie.
Z chłopaczkiem przybiliśmy sobie „piątkę” . Młody taki, pryszczaty, bardzo grzeczny. Fajny, będą z niego ludzie-rowerzyści.
Zrobiłam sobie selfika

Te ślady na ustach to nie ślady po namiętnych pocałunkach lub kłach wampira to tylko febry. ;)
Na mecie Henryk Sytner opowiadał głupoty jako spiker i było bardzo sympatycznie lecz po chwili zrobiło mi się tak zimno, że musiał biec do auta. Autentycznie biec, żeby trochę się rozgrzać. Dobrze, że przewidująco wzięłam cały komplet do przebrania i wierzcie mi, że miałam to gdzieś czy ktoś minie widzi na golasa. Najważniejsze było ubrać coś ciepłego i napić się gorącej herbatki, którą przywiozłam z sobą w termosiku. (Błogosławiłam opatrznośc za pomysł zabrania termosiku z herbatką). Ledwie się przebrałam a nadjechał średni dystans, który obstawiła druzyna FogtBikes. Szybko poleciałam zobaczyć jak poszło Fogtom a przede wszystkim czy Marcin dojechał w całości. Przyjechali wszyscy. Ze strategii nie wiele wyszło, ale wszyscy przylecieli w czubie i FogtBikes Team zajął I miejsce drużynowe. Gratki .
Niestety było dużo wypadków. Sama widziałam jak chłopak poślizgnął się na pasach i przetarł tyłkiem po asfalcie. Potem mijaliśmy jakieś resztki pod opieką pogotowiapo karambolu leżące i siedzące w rowie . Marcin tez widział tuz przed nim, jak peleton zafalował i padł jak długi. Na każdym dystansie był karambol. Było ślisko ale dojechałam w całości, poprawił mi się humor i jechało mi się rewelacyjnie, może dlatego, że zimno było i spieszyło mi się do ciepłej herbatki ;)

Miejsca:
204/304 open
24/61 kobiet
9/16 K3


Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem

Z najlepszą biegaczką z Pobiedzisk

  d a n e    w y j a z d u 32.00 km 0.00 km teren 02:30 h Pr.śr.:12.80 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zdobywca pucharów ;)
Sobota, 6 maja 2017 | dodano: 08.05.2017

Jakoś tak się zgadałyśmy z Patrycją, że ona by się przejechała na rower ze mną i nigdy nam nie pasowało. A to ona miała zawody (zwycięskie), a to ja  zwycięsko byłam na końcu tabeli i nie pasowało. W sobotę też już trochę zwątpiła czy chce jechać ale ja powiedziałam, że to nie są jakieś biegi tylko rower a rowerzysta się żadnej pogody nie boi, więc jedziemy i już. Mądra dziewczyna zgodziła się ze mną. Marcin stwierdził, ze on pojedzie sobie z nami trochę pokręcić przed Velo i po spotkaniu na pobiedziskim rynku  ruszyliśmy w las. Oczywiście błoto było takie, że po 2 km wszyscy byliśmy mokrzy i ubabrani jak diabły.
Stwierdzam, ze nie lubię błota ale albo błoto albo kanapa. Siedzenie/ leżenie na kanapie jest bardzo przyjemne ale jeszcze bardziej jest przyjemnie po kąpieli błotnej a następie wannowej.
Patrycja jest drobniutka, lekka i silna i tylko tak śmigała po lesie a gęba jej się smiała od ucha do ucha. Jak nie umiała albo jej się nie chciało poprzekładać przerzutek to podjeżdżała na stojaka wcale się nie męcząc. Chciałabym tak bo znowu zipałam jak lokomotywa. Było fajnie. Patrycja podziwiała okolice, w których nigdy nie była (okolice Rujscy) a słonko jakby chcąc nam pokazać piękno tamtych lasów świeciło. Krótko, ale zawsze chociaż trochę.
Były tez pogaduchy i poważne rozmowy i tak nie wiedzieć kiedy stuknęło nam 32 km.
Fajnie


Kategoria ustawka, wycieczka, z małżonkiem

Bobrowo-Zgniłebłota-Bobrowo

  d a n e    w y j a z d u 34.80 km 0.00 km teren 01:26 h Pr.śr.:24.28 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zdobywca pucharów ;)
Niedziela, 23 kwietnia 2017 | dodano: 27.04.2017

Obudziło mnie słonko, giglające mnie po nosie przez okno. Pomimo, że w ośrodku , rowerzyści a właściwie kibice rowerzystów, zrobili sobie nocną balangę, spałam jak zabita i tylko ciepłe promienie słonka były wstanie spowodować pobudkę. Jak się okazało o 6 rano ale było tak pięknie, że szkoda było gnić w łóżku. Marcin tez się obudził i poszliśmy nad jezioro.


Mówię Wam, cudnie, zero wiatru , klara świeci , ptaki latają, rybki w wodzie pluskają, cudownie :).
Tak cudownie, ze nie chciało mi się wyjeżdżać. Chciałam tam zostać, rozstawić sobie leżaczek i być na wczasach, jednak Marcin stwierdził, że fajnie by było pojeździć na rowerze a najlepiej w Bobrowie. Pojechaliśmy do Bobrowa a ja cały czas się zastanawiałam czy mam siły i nerwy , żeby znowu jechać z autem na plecach i patrzeć jak mi wszyscy uciekają. Stwierdziłam, że muszę spróbować i jechać, bo potem będę żałowała, będę się nudziła i w ogóle po kiego tu stać na mecie jak mogę sobie pozwiedzać i ewentualnie po pierwszym z dwóch kółek zjechać.
Na starcie troszkę zaczęło wiać ale słonko świeciło. Ustawiłam się na starcie, chwila moment, wystrzał i lecimy. Tym razem z górki co nie zmieniło faktu , ze znowu zostałam z tyłu chyba tylko dlatego, że dupa jestem. Jednak tym razem udało mi się dogonić dwóch dziadków 80 letnich (autentycznie rocznik 1937) i gościa co postanowił pojechać bez numeru. Zapytałam się grzecznie czy mogę się podczepić. Dziadki nie mieli nic przeciwko a za nami czaił się znany mi samochód. Jednak tym razem jeden z dziadków nie wytrzymał strasznego tempa 30 km/h i przejął moją przyjemnośc jechania z samochodem. Zostaliśmy w trzech i jakoś tam szła współpraca a wiało coraz mocniej. Gdy wychodził na zmianę facet bez numerka to jechaliśmy powyżej 30, gdy ja to poniżej 30 a gdy dziadek to coś koło 20 km/h i wtedy mogłam nieco odpocząć. Pięknie się jechało, ale co z tego jak po pierwszym kółku dziadek postanowił razem z facetem zjechać i musiałam dygać sama. Przez sekundę jak właśnie zaczął sypać grad, wpadłam na pomysł, że wrócę i zjadę, ale nie, to nie honorowo, jak powiedziałam, że dwa kółka to dwa i odgoniłam tą diabelską myśl od siebie. Na 5 km przed metą przyjechał mój wybawca, czyli mój małżonek i swym wspaniałym, wysportowanym ciałem zasłonił mnie od wiatru i ryczał, że mam jechać szybciej, aż w końcu użył argumentu, że śmieciara jedzie i mnie zaraz złapie. To podziałało, choć na metę pod górkę doleciałam ostatkiem sił.

 Nie byłam ostatnia . Na szczęście dziadek tez był honorowy i nie zjechał po pierwszym kółku. Chwała mu za to!!

Bardzo mi się podobało choć wiało, padało, gradziło, były pagóry do obrzydzenia ale zabawa w uciekanie była fajna a do tego widoki jak z bajki wynagradzały trudy. Lasy, jeziora, rzeczki, mostki rewelajka. Polecam te okolice :)
Po południu przyjechaliśmy do domku, dziewczyny powiedziały, że się bardzo stęskniły, pies tez wyraził swoją radość, wszystko w domu w porządku. Dom cały, dzieci całe, imprezy nie było. Super weekend, taki na odstresowanie ;)


Kategoria szaleństwo, wyścig, z małżonkiem

III Wielkanocny bieg??? z jajejm

  d a n e    w y j a z d u 25.00 km 24.00 km teren 01:59 h Pr.śr.:12.61 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Poniedziałek, 17 kwietnia 2017 | dodano: 18.04.2017

Pobiedziska Running Team to taka grupka zapaleńców w Pobiedziskach, która zrzesza zakręconych na temat sportu. Najpierw byli biegacze stąd running a teraz są już rowerzyści i kijkarze. Tradycją już się stało, że w drugi dzień Świąt odbywa się bieg albo gwiazdkowy albo z jajem. W tym roku tak jakoś wyszło, że zostaliśmy zaproszeni do zrobienia tras rowerowych. Marcin zrobił trasę szosową a ja spacer po terenie.
Start i meta odbyła się w Zajeździe Rzepicha koło Pobiedzisk gdzie zebrała się kupa wiary

w tym 4 chłopaków i jedna dziewczyna chętni na MTB i 2 chętnych na szosę.


Było krótkie przemówienie i pojechaliśmy.
W założeniu miał być spacer po lesie ale raczej nie był to spacer. Bo co to za zabawa jechać po płaskim i szerokim??? lepiej pojeździć po górkach i dołkach.  W połowie drogi, tak dla uatrakcyjnienia, dorwał nas deszcz i po chwili wszyscy byliśmy mokrzy i ubłoceni. Jednak chyba się podobało bo po przejechaniu chopków wszyscy dojechali z bananami na twarzy a Marysia powiedziała: "W życiu bym tego sama nie przejechała, a tak mi się podobało"  a jak dojechałyśmy do mety to usłyszałam: "no niech mi ktoś powie, że jeżdżenie po naszych lasach jest nudne". Myślę, że nudnie nie było bo zaproponowałam objechanie trzech jezior Dębiniec, Brzostek i Drążynek, podjazdy w dwóch wąwozikach, przeprawę przez rzeczkę, zjazdy po błocie i prawie wjazd na najwyższe wzniesienie PK Promno o szumnej nazwie 123 czy cos koło tego . Ostatnie km jechałyśmy z Marysią, chłopaków puściłam samych, żeby wcześniej napili sie gorącej herbaty i zjedli ciasta a my z predkością 5km/h brnęłyśmy do mety. Pocieszałam Marysię jak mogłam: "jeszcze tylko jeden zakręt i już widzimy zakręt, za którym będzie zakręt, za którym już niedaleczko i będzie Rzepicha ;).
Wróciliśmy ubabrani jak nieboskie stworzenia, do tego stopnia, że jak jednego z moich współtowarzyszy zobaczyła matka to tylko krzyknęła :"Boże, jak ty wygladasz" i załadowała chłopaka w koc i do auta ;) Ciekawe czy w przyszłym roku będą chętni na wycieczkę ;).
Było fajnie, tak się cieszę i niechcąc zapeszyć mam nadzieję, że choróbska w swojej gorszej odsłonie mnie na jakiś czas opuściły. Obojczyk boli ale jakoś dajemy razem radę, żyły tez jakoś trzymam w ryzach, na lekach jest w miarę dobrze, Haszimoto pod kontrolą, więc szalejemy na rowerach ile się da! :)


Kategoria ustawka, wycieczka, z małżonkiem

Wielkanocnie

  d a n e    w y j a z d u 23.00 km 0.00 km teren 01:40 h Pr.śr.:13.80 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lipican vel Mondi
Niedziela, 16 kwietnia 2017 | dodano: 16.04.2017

Obudziliśmy się wcześnie, bo jak można pospać to jednak się nie pośpi. Pies chce siku, Marta i Zośka wtulają się nas i zabierają kołdrę, gnoty wyleżane dają znać , że dosyć tego dobrego a oczy zaczynają wygniwać, więc wstaliśmy i zrobiliśmy świąteczne śniadanie. Skromne , bo ile można zjeść, ale kiełbacha, jajo, chleb i baranek co raczej przypominał psa (taki Zosi zawsze wychodzi) były. Na dodatek 3 rodzaje chrzanu, dwie różne musztardy i rzeżucha.
Wczoraj w kościele ubawiłam się, choć powaga powinna być, ale jak tu się nie śmiać jak w drodze do kościoła znalazłyśmy lujt kiełbasy polskiej (poświęconą pies zjadł) a w samym kościele dzieciaczki kłóciły się które z nich powinno mieć tą bułkę w koszyku a podczas święcenia tuz za nami usłyszałam taki dialog:
- kto mnie polał!!!!
- Ten pan , to ten pan w białym !!! Nie ja !!!
Po śniadaniu na kawę przyjechała teściowa z moim tatą, a że musieli kolędować dalej to szybko pojechali  a my o 11 wzięliśmy i zabraliśmy się na rower. Pogoda była piękna. Przez chwilę nawet słyszałam jak w kask wali mi grad ale go nie widziałam bo akurat zjeżdżałam po błocie i miałam umazane okulary. Potem wyszło słonko i znowu zaszło i zaczęło padać a my sobie jeździliśmy.



Zaliczyłam lekką glebkę na śliskim korzeniu i kąpiel błotną jedną nogą. Czyste MTB. 



Pięknie było :)


Kategoria z małżonkiem