JoannaZygmunta prowadzi tutaj blog rowerowy

Mój blog nie tylko o rowerowaniu :)

Wpisy archiwalne w kategorii

szosa

Dystans całkowity:3957.93 km (w terenie 6.50 km; 0.16%)
Czas w ruchu:156:54
Średnia prędkość:25.23 km/h
Maksymalna prędkość:53.50 km/h
Liczba aktywności:88
Średnio na aktywność:44.98 km i 1h 46m
Więcej statystyk

Koźmin Wielkopolski

  d a n e    w y j a z d u 38.00 km 0.00 km teren 01:17 h Pr.śr.:29.61 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Sobota, 3 czerwca 2017 | dodano: 05.06.2017

Już trzeci raz jechałam na wyścigu kolarskim w Koźminie Wielkopolskim. Zawsze stałam tam na podium ale tym razem po oblukaniu listy startowej stwierdziłam, że 4 miejsce moje i nie ma co, tylko pojechać sobie dla przyjemności jechania w innych niż zwykle okolicznościach przyrody. Przed startem spotkałam się z Lidką Trzepizur z Elektryków i resztą jej eki i było mega wesoło. Lidka miała stresa a ja sobie siedziałam i bawiłam się w najlepsze. Start odbywa się tam w grupach 10-20, więc prawie wszystkie babki jechałyśmy razem, bo wystartowało nas 19. Ustawiłam się na samym początku mojego sektora startowego, gdyż stwierdziłam, ze lepiej być z przodu i nie narażać się na ewentualne potrącenia, przewrotki itp. Odliczyli nam 2 min i „bach” padł strzał do startu . Pognałam jak głupia, lecę jeden zakręt, drugi zakręt, zbliżam się do torów a nikt mnie nie wyprzedza. „Kurde co jest?” -myślę sobie-„pomyliłam trasę na starcie???” Ale nie, jest, wyprzedza mnie młoda laska, szybko do niej się podczepiam i jadę na kole, za chwilę jak burza wyprzedza nas Lidka Trzepizur, młoda siada jej na kole a ja za nią. Krzyczę do Lidki „Lidka będę się Was trzymać jak długo dam radę” „Dobra" -słyszę. Lidka umawia się z młodą, że będą współpracować bo przecież nie sa dla siebie konkurencją, a ja robię wszystko, żeby nie strzelić z koła bo konkurencja jedzie za mną i czuję jej oddech (konkurentka moja - kobitka co w zeszłym roku mnie objechała już na pierwszych km). Mając świadomość gonitwy, trzymam się jak mogę. Lidka mi pomaga, ustawia się tak, żebym mogła się za nią schować, młoda jedzie jak młoda, strzela rybki, puszcza korby, ale ja się nie przejmuję tylko się trzymam. Lidka i młoda ciągną, a ja się chowam i od czasu do czasu kontroluję gdzie jest konkurencja. W połowie konkurencja znika z pola widzenia i nie widać jej charakterystycznego stroju, więc trochę odpuszczamy, czyli zwalniamy z 34 km/h do 30 ;). Ja już mam coraz mniej siły i w myślach się modlę do wszystkich świętych, żeby może trochę asfaltu zwinęli albo metę przesunęli, a do Lidki przesyłałam wiadomości telepatyczne, żeby trochę odpuściła i zwolniła do 20 km/h ;) Nic z tego, Lidka jak burza z młodą na zmianę jechały pod wiatr pod 30 i więcej a ja jak rzep na psim ogonie za nimi. W pewnym momencie zaczynają nas wyprzedzać pierwsi panowie i wśród nich mój małżonek, jadący po 3 miejsce open i 1 w kategorii :).


Tak około 10 km przed metą zaczęły się zakręty oraz  zaczęłyśmy łapać wyścig rodzinny, jadący całą szerokością asfaltu. Trochę stresa było, ale dałyśmy radę. Jechałam już na oparach, wątroba albo ślepa kiszka już zaczynały dawać znaki, że chyba zaraz sobie wyjdą pooglądać widoki, a tu trzeba deptać. W Koźminie Wlkp już umierałam, choć świadomość  że jeszcze może 1 km lub 1,5 dawało nadzieję i  napędzało. (Bo oczywiście nie wyzerowałam licznika (głupia baba) i odległości musiałam sobie przeliczać).  Nagle tragedia! Zagapiłam się i puściłam koło. Próbuję zespawać, ale wtedy  młoda wyprzedza Lidke i leci po 1 miejsce open a ja zostaję, nie udało mi się dojść Lidki, brakuje siły ale widzę już ulicę parkową i już chcę finiszować a tu g…o! Meta jest na Zamkowej!!! O ja nie mogę! Jeszcze trochę!! Widzę Lidkę jak już jest na mecie. Jest, jest, jest!!!!! Udało się !!!!! Całuski z Lidką i młodą, medal i zwrot chipa. Proszę Lidkę, żeby mi potrzymała rower, bo chyba z niego nie zejdę. Udało się. Teraz szukam Marcina. Za chwilę wpada moja konkurentka jedna i druga i eka Lidki. Marcin podjeżdża i mówi „słyszałem, że przyjechałaś bo młoda cię obgaduje, ze nie dawałaś zmian”. Tu się całuje a tu obgaduje, no tak to jest z tymi babami ;) Fałszywe to takie hehehe ;p.
Jestem przeszczęśliwa 3 open i 1 w kategorii pań 40 lat. Ale przede wszystkim jestem szczęśliwa, że dałam radę się utrzymać , że gnałam za Lidką , która jeszcze w lutym odstawiała mnie jak chciała, że jest nadzieja na lepsze jazdy i że koniec wyścigu był daleko za mną i nie siedział mi na plecach ;p.
Organizacja świetna i sponsorzy mega. Zrobiliśmy sobie 3 fajne fotki w fotobudce,

dostaliśmy 2 wielkie puchary,

których nie ma gdzie postawić, objedliśmy się plackiem , opiliśmy się kawą, herbatą i mega dobrym sokiem malinowym z wodą.
Oczywiście za rok chcemy przyjechać aby bronić tytułów , oby się udało :)


Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem

VeloToruń

  d a n e    w y j a z d u 36.70 km 0.00 km teren 01:16 h Pr.śr.:28.97 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:
Niedziela, 7 maja 2017 | dodano: 08.05.2017

FogtBikes Team wybierał się do Torunia na Velo. Wcześniej trenowali razem i szykowali się do tego wyścigu ale mimo to traktowali start jako zabawę i było wesoło.
Wcześnie rano, bo o 5 za oknem słyszałam deszcz, nie chciało się wstać, na spacerku z Tinuśką  wydawało mi się , że jest nawet ciepło i chyba się przeciera. Po drodze do Torunia niebo zasnute było ciężkimi, burymi chmurami, ale nie padało. W Toruniu po przyjeździe i odebraniu pakietów też wyglądało całkiem, całkiem, a że przyjechaliśmy w miarę wcześnie to nawet się skimneliśmy. Jak otworzyłam oczki, po pół godzince, to na szybie pojawiły się pierwsze kropelki deszczu. K………. No nic, z cukru nie jesteśmy. Idziemy.
Zrobiliśmy sobie wspólna fotkę

Widać jak nam zimno.
I zaczęliśmy się szykować do startu. Michał Kwiatkowski, patronacka twarz wyścigu kręcił się po „miasteczku” ale nie zrobiłam mu tego honoru, żeby miał ze mną zdjęcie. ;) tylko pojechałam na rozgrzewkę. Bryy, rozgrzewkę. Właśnie zaczęło padać, a ja nie miałam żadnej kapoty, żeby chociaż na czas oczekiwania na start na plecy zarzucić. Zrezygnowałam z rozgrzewki, bo bym w sektorze zamarzła, tylko weszłam w sam środek między innych oczekujących.   Giga (105 km) i Mini (36 km -ja) startowaliśmy razem. Mokro, zimno ale spokojnie. Jeszcze nigdy nie startowałam tak spokojnie. Przez miasto jechaliśmy może z 25 km/h i mi było zimno, więc zaczęłam dodawać i wyprzedzać, co oczywiście bardzo mi się podobało. Co jakiś czas komuś siadałam na kole, ale jak mi jechał za wolno, to przeskakiwałam i leciałam do przodu. W końcu powiesiłam się (za pozwoleniem) takiemu facetowi w moim wieku i mojej figury i sobie jechaliśmy. Niestety jak wyszłam na zmianę to został, a szkoda bo dobrze nam się jechało. Padający deszcz nie był tym o czym można było marzyć. Najgorzej jak po chwilowej przerwie znowu zaczęło padać i napadało mi do butów. To był największy ból. Ta zimna woda i marznące stopy. Ale trzeba było jechać i nie zważać na zimno i tak sobie jechałam w małej grupce, gdy nagle widzę, że jakoś peleton zwolnił, dopędzamy go  jakos tak łatwo i pomyślałam co im? Opadli z sił? A to poboczem jechał rajd z Torunia na wycieczkę. Też im się pogoda trafiła do d…y jak nam. Szybko ich minęliśmy  i nawet byłam zadowolona, że to nie czub wyścigu. Dobrze mi sie jechało aż do górki. Na górce dosyć długiej i nieco stromej ten mój ciężki zad pokazał , że mimo, że lekko schudł to jeszcze jest go stanowczo za dużo i pod górkę nie będzie łatwo. Wtedy doznałam wrażenia , ze jadę pociągiem a za oknem jedzie inny pociąg , znacznie szybszy. tzn. spłynęłam od mojej grupki. Szkoda, ale co tam , górka się skończyła i prawie dogoniłam "moją" grupkę, lecz wtedy wtrącił się traiatlonista. Triatlonista, bo miał bidon na kierownicy. K…a jak on jechał! Jak go wyprzedzałam, bo grupa odjeżdżała, to on wtedy mnie wyprzedzał a następnie stawał na pedałach i wyprawiał jakies akrobacje (chyba plecy bolały) wybijął z rytmu. Wyprzedzałam go i te jego akrobacje i próbowałam spawać, bo oczywiście zostawił lukę ale kosztowało mnie to wiele sił a ten k…..s wisiał mi na kole , odpoczywał, a potem znowu wyjeżdżał i robił jakieś rybki, zjeżdżał z asfaltu na pobocze. Spytałam  go czy się dobrze czuje, a on, że świetnie, i jakos tak głupio się czuje. Nie miałam już siły gonić i odpuściłam grupke i jego w cholerę. Odjechał. Gdybym jeszcze kogoś miała do pomocy, to zrobilibyśmy ucieczkę od głupka ale sama nie dałam rady. Na 10 km do mety podłączył się do mnie chłopaczek (rocznik 2003), który na poboczu wiązał sobie buty i zapytał się czy go pociągnę. Pewnie, że pociągnę. I tak sobie razem jechaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że kogoś doganiamy. Wiedziałam, że to nie ten tri bo naoglądałam się jego katany wystarczająco długo aby ja rozpoznać. Do mety było może z 5  km miałam jakoś dużo sił, więc zaczęłam gonić. Potem na  Stravie ze zdumieniem stwierdziałam, ze przez 3,5 km odcinek jechałam ze srednia 40 km/h. Wyprzedziłam paru kolarzy a chłopaczek ciagle mi towarzyszył. Na 1 km przed metą  zapytałam chłopaczka czy robimy efektowny wjazd.  „Pewnie” mówi mały. To włączyłam jakiś tam podświadomy bieg i 45 km/h jechaliśmy, co sił. Na 500 m do mety myślałam , ze padnę ale powiedziałam sobie w duchu, ze już nie dużo, już tak blisko , nie zwolnę, jeszcze wyprzedziliśmy jakąś młodziutka dziewczynę i tri i jadę i widzę metę i widzę śliską matę pomiaru czasu i stojących za nimi ludzi a w głowie straszna myśl, że musze wyhamować.
Udało się.
W nikogo nie wjechałam i medal dostałam.

Oczywiście nikt nie zauważył, ani nie przeżywał mojej glorii i wewnętrznego mojego zwycięstwa,  ale co tam. Najważniejsze, że bardzo mi się humor poprawił i samopoczucie.
Z chłopaczkiem przybiliśmy sobie „piątkę” . Młody taki, pryszczaty, bardzo grzeczny. Fajny, będą z niego ludzie-rowerzyści.
Zrobiłam sobie selfika

Te ślady na ustach to nie ślady po namiętnych pocałunkach lub kłach wampira to tylko febry. ;)
Na mecie Henryk Sytner opowiadał głupoty jako spiker i było bardzo sympatycznie lecz po chwili zrobiło mi się tak zimno, że musiał biec do auta. Autentycznie biec, żeby trochę się rozgrzać. Dobrze, że przewidująco wzięłam cały komplet do przebrania i wierzcie mi, że miałam to gdzieś czy ktoś minie widzi na golasa. Najważniejsze było ubrać coś ciepłego i napić się gorącej herbatki, którą przywiozłam z sobą w termosiku. (Błogosławiłam opatrznośc za pomysł zabrania termosiku z herbatką). Ledwie się przebrałam a nadjechał średni dystans, który obstawiła druzyna FogtBikes. Szybko poleciałam zobaczyć jak poszło Fogtom a przede wszystkim czy Marcin dojechał w całości. Przyjechali wszyscy. Ze strategii nie wiele wyszło, ale wszyscy przylecieli w czubie i FogtBikes Team zajął I miejsce drużynowe. Gratki .
Niestety było dużo wypadków. Sama widziałam jak chłopak poślizgnął się na pasach i przetarł tyłkiem po asfalcie. Potem mijaliśmy jakieś resztki pod opieką pogotowiapo karambolu leżące i siedzące w rowie . Marcin tez widział tuz przed nim, jak peleton zafalował i padł jak długi. Na każdym dystansie był karambol. Było ślisko ale dojechałam w całości, poprawił mi się humor i jechało mi się rewelacyjnie, może dlatego, że zimno było i spieszyło mi się do ciepłej herbatki ;)

Miejsca:
204/304 open
24/61 kobiet
9/16 K3


Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem

Na szosę :)

  d a n e    w y j a z d u 53.00 km 0.00 km teren 02:10 h Pr.śr.:24.46 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 9 kwietnia 2017 | dodano: 15.04.2017

Po pogórach dorobili asfaltu i można zrobić fajną pętelkę :) 
W Czerniejewie na kawkę zapraszały mnie takie misie  lecz kawiarnia była zamknięta. 



Kategoria szosa

Bike Challange Poznań

  d a n e    w y j a z d u 44.00 km 0.00 km teren 01:26 h Pr.śr.:30.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zdobywca pucharów ;)
Poniedziałek, 12 września 2016 | dodano: 13.09.2016

Tak jakoś wyszło, że dzięki uprzejmości FogtBikes i MoveOn otrzymaliśmy zaproszenie aby swoimi twarzami reprezentować obie marki na Bike Challenge 2016 w Poznaniu.
Dostaliśmy też wspomożenie żywieniowe. Całkiem smaczne. Dziewczyny powiedziały, że jak się dosypie cukru to są dobre. Gdzieś mi kilo cukru zniknęło. Ciekawe gdzie się podziało ? ;)


Ach ta sława, człowieka rozchwytują i zasypują darami ;)
Ponieważ musiałam dobrze wyglądać do miliona zdjęć jakie zamierzali zrobić mi fotografowie z rożnych agencji wydawniczych oraz niezliczony tłum fanów postanowiłam wystąpić na dystansie 50 km bo na tyle to nawet makijaż się nie rozmaże ;p.

Start o 10 i całe szczęście bo upał zapowiadał się niemiłosierny.
Tłumy nieprzebrane,

morze ludzi ubranych kolorowo, na szaro, na czarno , w rowerowe gatki, w obciski i luźniaki, z plecakami, lemondkami, na rowerach szosowych, góralach, trekingach, marketowcach, składakach i nie widomo jakich jeszcze wynalazkach, z koszyczkami na bidony i z koszyczkami na zakupy, umiejący i nie umiejący jeździć w peletonie albo w ogóle na rowerze ;). 

50 km wydawało się też bezpieczniejsze ze względu na krótszy czas narażenia się na kontakt z innymi rowerzystami w tłumie jak i na ten upał.
Ustawiłam się w sektorze E, który przyznano mi po zaznaczeniu przeze mnie w formularzu zgłoszeniowym średniej przejazdu 24 km/h. Było nieźle bo wokół mnie stało większość ludzi na szosach w obciskach i wyglądających na jeżdżących. Stanęłam na samym początku sektora, żeby być z przodu i uciekać przed tłumem i takiej jednej na trekingu z koszykiem na zakupy.
Nie spodziewałam się po sobie rewelacji , zwłaszcza, że zmęczona byłam niedzielnym wyścigiem  w Żninie, trzymaniem koła na kolarskim czwartku, robotą , wyjazdem do Szczecina itp. Piątkowy, rowerowy powrót do domu też nie wróżył nic dobrego, bo te 40 km jechałam 2,5 godziny z przerwą na półgodzinną drzemkę nad jeziorem swarzędzkim. Usiadłam sobie na ławeczce, potem się położyłam na chwilkę i tak mi się tam miło zrobiło,  że nie wiem kiedy chrapnęłam sobie i obudziłam się jak walnęłam kolanem w drewniany stolik kiedy chciałam się odwrócić na boczek. Masakra.
Tak więc pełna obaw , czy podołam, ustawiłam się w sektorze i czekałam na to co nastąpi.
Start sektora A a w nim Marcin. Poszliiii, my trochę do przody, sektor B, sektor C, Sektor D ja już mam oczy jak podstawki , ręce zaciśnięte na kierownicy i ciągle pcham się na pierwszą linię. Teraz my ! Jakaś przemowa, nic nie rozumiem, chociaż facet gada tuż przy mnie. Sygnał trąbki i start.  Za sobą słyszę jakąś kraksę. Boję się i uciekam co sił w nogach.  Do zakrętu w stronę Ronda Rataje jadę sama. No, nareszcie mnie wyprzedzają. Ale zaraz , zaraz co to za baby mnie biorą? Nie wolno, no może ewentualnie jakieś młodsze to mogą, ale moje rówieśniczki to, nie. Tak po prawdzie, nie ma czasu na patrzenie na gęby. Trzeba być przyczajonym jak tygrys bo wkoło rowery i rowerzyści, kiwający się i jadący prosto. Teraz to trzeba chwycić koło i uważać aby nie dać się zabić.
Jak ja przejechałam przez miasto to nie wiem. Te 8 km mija w okamgnieniu. Daję radę, nie odpuszczam. Najpierw jadę za facetem w Lapiereteam ale jedzie za wolno, na Gdyńskiej łapie się koła faceta w czarnej koszulce 4F. Pytam mu się czy mogę jechać na jego kole , coś tam mruknął, to przyjęłam, że się zgodził i tak sobie za nim ciągle jadę. Mijamy ludzi, czasami ktoś nas wyprzedza z czołówki dalszych sektorów a my sobie jedziemy.  Doszliśmy grupkę na podjeździe w Bogucinie i wjeżdżam pod górkę nie wiem kiedy. "Mój facet 4F" wyraźnie się zmęczył i teraz wiezie się na mnie. Ok ,byle dawał zmianę. Łapiemy jakąś większą grupkę  z 10 osób ale coś wolno jedziemy bo tylko 30 a ja mam siłe. Wyprzedzam faceta w białym i tym samym naciskam mu na odcisk. Tego wytrzymać nie mógł. Baba w czarnym wyprzedza faceta w białym. Zasapany, wyprzedza mnie i wtedy dochodzi nas czołówka F albo G .  Wkoło otaczają mnie jadący a ta biała pipa się boi i zaczyna hamować. Ja pierd... , wrzeszczę na niego" czego hamujesz" i próbuję się wepchnąć między innych rowerzystów, byle tego białego ominąć. Jakoś się udaje i lecę z czołem sektora F lub G. "Mój facet z F4" gdzieś przepada :(.  Utworzyliśmy mały peletonik, jedziemy gdy mija nas z przeciwka, po nawrotce, czołówka sektora A. Mój Marcin jest w samym czubie!! Drę się niemiłosiernie dopingiem i chwalę się w koło "To mój mąż! Marcin" .  Głupole nie mdleją z zachwytu (może i dobrze) i już  dojeżdżamy do zawrotki i jedziemy w kierunku Poznania . W peletoniku jest fajnie ale pić mi się chce, więc na bufecie trochę zwalniam , chwytam butle wody i czekam aż ktoś nadjedzie żeby znowu jechać w grupie. Nie szarpię. Nie jadę na wynik tylko na dojechanie. Łapię się w grupkę ale przedtem łykam babkę MoveOn z sektoru D , z wyglądu w moim wieku . Jedzie ładnie ale za twardo. Mijam ją lekko. Mam bardzo dużo siły, to pewnie zasługa tego, że nie szarpię tylko płynnie sobie jadę.  Grupka się uformowała i tak sobie podjechaliśmy pod Warszawską , gdzie musiałam jednak porzucić moją grupkę i zacząć jechać indywidualnie  bo co niektórzy już zaczęli się słaniać. Ja mam ciągle dużo sił i na na ostatnich 4 km zaczynam wyprzedzać. Ustawiłam się z lewej i tnę. Fajne uczucie. Jedziesz i mijasz jak porche maluchy . Meta stanowczo za wcześnie. Miało być 50 a tutaj na 44 km koniec. Łe nuda panie! Miało być 50 km. Tak fajnie by sie cieło a tu:" proszę do strefy kibica" A mam w "pompie" strefę kibica , gdzie jest mój mistrzu?? Kurde. Skleroza jedna zapomniałam zabrać z domu telefonu i Marcin dał mi swój drugi a sobie zostawił pierwszy, którego numeru za cholerę nie pamiętam.  Obdzwoniłam paru znajomych z dziwnym pytaniem: "Nie wiesz jaki nr ma Marcin albo pod jakim hasłem go zapisał??" aż wpadłam na genialny pomysł, żeby zadzwonić do domu dziadka na osiedlu Rusa. Tam akurat Marcin juz się przebierał (bo przyjechał znowu dobre 30 min przede mną) i robił sie piękny. Za chwilę już się spotkaliśmy i czekaliśmy na wyniki. Marcinek był bardzo zadowolony , ja również. W strefie kibica spotkaliśmy wielu znajomych, gadkom nie było końca.
Miałam wielkie ferfy ale wszystko się dobrze skończyło.

Jestem dumna z małżonka , ale nie oszukujmy się, to moje sobotnie  kluchy z boczkiem i "deptaną" marchewką go napędzały bo co innego??? Szak nie???
No dobra! Faferfloki z Moveona chyba są zdrowsze i lżejsze przed wyścigiem  ;)
Mój wynik mnie bardzo zaskoczył. Szukałam się i szukałam na tych ostatnich stronach a mnie nie ma i nie ma, aż znalazłam się w pierwszej 1/3. 720/1815 , 69/450 kobiet , 8/15 K40-49 na szosach :)
*wpis zawiera lokowanie produktów ;)


Kategoria szaleństwo, szosa, wyścig

Pałuki Tour 2016

  d a n e    w y j a z d u 64.00 km 0.00 km teren 02:35 h Pr.śr.:24.77 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 4 września 2016 | dodano: 06.09.2016

Boże Święty jakie ja miałam fefry!! Bałam się tego wyścigu jak jasny gwint! Po tak długiej przerwie byłam przekonana, że nie podołam odległości, szybkości, startowi i że w ogóle to padnę po pierwszym kółku, a na zrobienie całości to mi nie wystarczy limit tj. 4 godziny.  Marcin się ze mnie śmiał, że chyba musiałabym się czołgać, ale ja tam jak zwykle swoje wiedziałam ;)
Miałam nawet prorocze sny, że jadę na tym wyścigu profilaktycznie opatulona kołdrą a mój Wily to nie Wily tylko Jubilat , który zwykle rezyduje na działce i służy do wożenia piwa.
Dzień 4 września nastał i udaliśmy się do pięknego miasta Żnin. Naprawdę jest to całkiem ładne miasteczko :)
Już wcześniej obadałam listę startową i wiedziałam, że średnio starszych pań (po 40 stce) jest nas 4 w tym Gośka Zellner, więc sądziłam, że będę 4 , jeżeli w ogóle się zmieszczę w limicie czasowym. Na starcie ustaliłam moje rywalki (po gębach) i byłam załamana. Będzie rzeź niewiniątka (to ja) przez te wstrętne, okropne, brzydkie, pomarszczone, krzyślate i wysportowane kolarki. Start pod górkę z końca i wyprzedzam (zdziwienie), wyprzedziłam moje konkurentki oprócz Gośki Zellner, ale ona  się nie liczy , bo woli z młodymi  chłopami w pierwszej  10 jechać niż się przyzwoicie z paniami w swoim wieku trzymać na końcu ;). Tak więc wyprzedziłam konkurentki i pruję ile sił tak do 15 km. Tutaj nastąpił upierdliwy podjazd pod upierdliwą górkę i zaczęła się upierdliwa jazda pod jakieś zmarszczki. Jako kobieta zmarszczek nie lubię i bardzo mi się nie podobały te długie, może nie bardzo strome, ale męczące podjazdy. Pierwsze kółko zakończyłam wymęczona okrutnie, ale jak się zaparłam na dwa kółka, to pojechałam. Zresztą jakieś siły wstąpiły we mnie na 40 km i jakoś się jechało. Pewnie była to zasługa FANTASTYCZNYCH kibiców. Jak żyję to takich wspaniałych nie widziałam. Cały wyścig  stali  i cały czas kibicowali, na całej trasie!! Nie można było ich zawieść. Najbardziej zapamiętałam jednego dziadka, który całym sobą przeżywał moją walkę.  Normalnie kibice z Tour de France.!! Rewelacja :D))
Po 40 km ciągle sobie mówiłam: jeszcze tylko 25 km............, jeszcze tylko 20 km ........ , jeszcze tylko 15 km  a może 17, a może 19 i tak dalej. Miałam na celowniku kogoś w czerwonej koszulce, ale nie mogłam go dojść (brak kondycji i ten wiatr), gdy nagle zdałam sobie sprawę, że konkurentki w niebieskim mnie dochodzą. Zgon, jak babcię w laczkach, zgon zaliczam a one mnie dochodzą. Plecy bolą, oczy płaczą, żołądek się wywraca a te baby mnie dochodzą!!! Umrę, zdechnę, a się nie dam, oglądam się a tam siwa, babska głowa pod kaskiem tuż za mną, a za nią w następna niebieska co mnie chce chwycić. Pierwsza siwa pokrzykuje na drugą, ale ja jestem ciągle z przodu. Kibice dopingują pod tą upierdliwą górkę, pcham się siłą zdechłej lokomotywy, bucham i stękam oraz nasłuchuję. Kibice za mną milkną , czyli tamte umarły pod górkę. Chwila mniejszego stresa, ale ciągle mam świadomość, że konkurencja nie śpi tylko jedzie i czeka, żeby zabrać mi wielki triumf w postaci choć trzeciego miejsca i plastikowego pucharku za kilka zyla ;).
Po 54 km zaczęło mi tak wiać w gębę, albo z boku, że aż mną zarzucało. Wtedy, z tyłu usłyszałam wściekły świst bicza dopingu siwej na niebieską. Straszny ten świst zadziałał na mnie jak na konia robiącego bokami pod górkę i ostatkiem sił rzuciłam się przed siebie , niechcąc być złapaną. Wiatr mną targa,  a ja tak już chcę być na mecie. :(  
Tak jak nigdy się nie wyrażam szpetnie, tak teraz na me piękne wargi (może trochę za wąskie) cisną się słowa niecenzuralne wyrażające moją niemoc i złość już na wszystko. Wypatruję Marcina, żeby przyjechał do mnie i wsparł mnie w niedoli jak przystało na dobrego męża a jego q.... nie ma. Pomsty lecą na wszystko i wszystkich i tak w tej złości dochodzę prawie czerwonego co doszedł tego w paski co majaczył mi juz też od dawna na horyzoncie. Nagle na 4 km przed metą widzę , że jedzie ktoś z przeciwka, ale to nie Marcin bo w czarnym jedzie a Marcin w biało - czerwonym być powinien. O ja p......... jeszcze tyle do mety ..... gdy nagle rozpoznaję w tym czarnym  mojego małżonka ! Słonko moje i szczęście!! . Warknęłam tylko: "ile do mety ??",  na chwilę usiadłam mu na kole i ta chwila wystarczyła, żeby rozwinąć moje skrzydła. Poczułam się niczym anioł zemsty niesiony wiatrem i odstawiający siwą, niebieską , czerwonego i tego w paski. Meta pod górkę??? Pod jaką górkę?? Wychodzę Marcinowi  z koła i 40 km/h gnam pod dmuchaną metę po upragniony medal za ukończenie. Boże ! Udało się ! Przejechałam i nie umarłam. Jestem wielka :D)))
Teraz czas na odpoczynek. Poszłam się przebrać do auta , zdjęłam koszul a jednak w głowie pikało - a może się przyda na koronację?
 Tak z nutką niepewności  zajrzałam do  telefonu a tam lakoniczna informacja: "gratulujemy ukończenia Paluki Tour 2016. Twoj czas to (tu pominę bo wstyd)  nieoficjalnie miejsce 13-OPEN , 2 -K40 . "  Był też czas zwycięzcy (Gosia Zellner) ale co tam będe ją chwalić ;) (mój blog ;p) i tak stanowczo za szybko jeździ ;).
Znowu szczęście i radość we mnie wstąpiła. Odtańczyłam taniec radości na terenie parkingu Zakładów Zbożowych w Żninie i wywijając koszulem i ciesząc się jak dziecko poleciałam z dobrą wiadomością na stadion miejski do Marcina. Na estradzie zespól śpiewał "Whiski moja żono" robiąc mi apetyt na toasta nie koniecznie z whiski;), słońce świeciło, trawa była miękka i błogość we mnie wstąpiła, jeszcze  w strefie kibica, żal, że jeść się nie chce a tu takie pychoty i zaleganie na stadionowej trawie w oczekiwaniu na pucharek.


Było fajnie , profesjonalnie i miło. Organizacja na medal, widać, że organizatorzy przejęli się bardzo, co pozwoliło mi czuć się jak gwiazda. Zadbali o wszystko. WIELKIE MEDALE dla organizatora i medal ode mnie dla mojego najlepszego kibica - dziadka z zakrętu.


 


Kategoria szosa, z małżonkiem

W niedzielę

  d a n e    w y j a z d u 45.00 km 0.00 km teren 02:02 h Pr.śr.:22.13 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 14 sierpnia 2016 | dodano: 16.08.2016

Moi byli na spływie, pierwszy raz w życiu :)
Trochę się podtopili bo się zaklinowali ale dopłynęli :)

Poodpoczywali


a gęba do trunków złocistych jak widać na załączonym obrazku co niektórym się śmiała, że ho ho ;)


A ja samotnie niczym kolorowy żagiel, targana wiatrem, pokonałam cały ocean kilometrów aby wzmocnić mą duszę i wyszczuplić kibić ;)
ps. sklepik z klimatem. Zauważcie roje much, już nieżywych , przyklejonych ;p


Kategoria szosa

Na pagóry z Marcinem

  d a n e    w y j a z d u 36.00 km 0.00 km teren 01:30 h Pr.śr.:24.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Wtorek, 19 lipca 2016 | dodano: 19.07.2016

Dzisiaj wolniej ale goni mnie ten mój stary do robienia komów ;)
Marcin w  swoim wpisie zapomniał dodać  - Asia tradycyjnie: jęczała, marudziła, oczy jej na wierzch wychodziły,   ale zadowolona bo znowu królową została ;)


Kategoria szosa, z małżonkiem

Z Marcinem po Królowanie

  d a n e    w y j a z d u 32.30 km 0.00 km teren 01:17 h Pr.śr.:25.17 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Sobota, 16 lipca 2016 | dodano: 19.07.2016

Z Marcinem, który zmobilizował mnie, żeby zagryźć zęby i ...................o mało niewyzioniwszy ducha, zdobyłam trzy tytuły królowej. W Borówku pobiłam drugą o 8 s. :)


Kategoria szosa, z małżonkiem

szosa

  d a n e    w y j a z d u 32.70 km 0.00 km teren 01:22 h Pr.śr.:23.93 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Sobota, 7 maja 2016 | dodano: 08.05.2016

Wiało. W plecy dobrze w gębę źle ;p. 
Po drodze spotkałam dwóch niedzielnych rowerzystów,, biegającą małżonkę Seby, oraz czajkę :). Taki nieduży, śliczny ptaszek. Ma opalizujące, mieniące sie piórka i śmiesznie biega.

;)
Jazda na rowerze jest fajna tylko po co ten wiatr tak w gębę wieje? Nie może złośliwiec ciągle w plecy? ;p


Kategoria szosa

No to jedziem .

  d a n e    w y j a z d u 23.40 km 0.00 km teren 00:59 h Pr.śr.:23.80 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 1 maja 2016 | dodano: 01.05.2016

Jak większość wie mój głupi głupkowaty obojczyk sie nie zróśł i wygląda tak:


Jednak pomimo, że wygląda jak taka łamaga, to boli mniej niż gdy był objęty blachą, co zachęciło mnie do podjęcia próby odzyskania paru skradzionych mi QOM gdym złożona choroba była.
Marcinek napompował mi oponki i razem z Wilim pojechaliśmy na komy.
Giry mnie bolały, bo z rana pokulałam się biegowo i miałam  jeden z lepszych moich marnych czasów i do tego starość mnie dopadła i boli mnie to i tamto ale QOM sam się nie zrobi. Tą taka owamtą co mi w zeszłym roku ukradła koma na segmencie Borówko dom opieki społecznej porobiłam na 7 sek i jeszcze zostałam królową na tunelach (trochę brzmi jak bym była królową meneli ;)).

Potem na moje szczęście lub nieszczęście był zakrapiany grill u sąsiadów, który zakończył sie nie wiem o której , za to wymarzłam straszliwie bo w nocy domagałam się "kołderki ze snów" cokolwiek by to miało znaczyć. Obudziłam się dzisiaj z ciężką głową i pod 2 kołdrami i 2 kocami.
Marcin chyba też nie czuł się dobrze ale był na tyle przytomny, że poszedł z rana z psem co pozwoliło mi trochę pospać gdy Marcin szykował się na wyjazd do Chodzieży pohasać trochę po tamtejszych górkach w ramach GogolMTB. Ja po przebudzeniu stwierdziłam, ze w wyrze gnić nie będę tylko może postaram się wykrzesać z siebie trochę i pojadę na wyścigi biegowe do Borowego Młyna aby przykro nie było organizatorom jak nikt nie przyjedzie. Okazało się, że przybyły tłumy i znowu w łepetynie zawarczało "a trzeba było w domu zostać i dochodzić do siebie a nie tu udawać, że sie biega" . Jak się jednak powiedziało A to trzeba było lecieć . Najpierw na 1 km gdzie zajęłam 3 miejsce wśród babek , dostałam puchar i nagrodę i czekoladę (której mi zazdroszczą moje laski)

a potem na 4 km gdzie umarłam i ledwie doczłapałam się do mety :).
1 maja spędzony godnie. jutro do roboty i znowu świeta we wtorek. Tak pracować i świętować to ja lubię. Może tylko te grille mniej kaloryczne mogłyby być ;)


Kategoria biegi, szosa