JoannaZygmunta prowadzi tutaj blog rowerowy

Mój blog nie tylko o rowerowaniu :)

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2016

Dystans całkowity:298.20 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:12:35
Średnia prędkość:23.70 km/h
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:42.60 km i 1h 47m
Więcej statystyk

Łopuchowo

  d a n e    w y j a z d u 32.00 km 0.00 km teren 01:57 h Pr.śr.:16.41 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Lipican vel Mondi
Poniedziałek, 26 września 2016 | dodano: 26.09.2016

Łopuchowo to podobno najłatwiejszy i najszybszy wyścig u Gogola. Dla mnie nie był ani najłatwiejszy ani najszybszy ale dobrze, że go w ogóle przejechałam. Tak do bufetu się ścigałam a potem stwierdziłam , że mam w pompie tą trzęsionkę i jadę jak miałam jechać z założenia czyli wycieczkowo. Piachu było co niemiara, kamloty, kurz i brud. Szosa jednak lepsza. Mój kochany rowerek starał się jak mógł, żeby mi się dobrze jechało i pięknie wchodził w zakręty , nawet te najbardziej piaszczyste i szedł jak okręt przecinając bałwany piachu ale ja za mało siły miałam. Głupia lewa gira mi spuchła i już wcale się kręcić nie chciała a jedną nogą trudno było. Na tyle trudno, że zaliczyłam glebkę, na szczęście w piasek i na prawy boczek, czyli mój  obojczyk został oszczędzony. Nawet śmiać mi się z siebie chciało bo padłam jak przysłowiowa betka. Jadę i już nie jadę a leżę. Najtrudniej było tą lekko bezwładną nogą się wypiąć . Nawet już się zastanawiałam kto mi pomoże ale zobaczyłam jakiegoś miniasa w niebieskim, za sobą co też się przepychał w piachu, więc szybko się pozbierałam. I oczywiście wlazł mi na ambicję bo mnie goni. Już nie było daleko do mety jakieś z 5 km więc się wzięłam w garść i dawaj uciekam. Mijający mnie Krzychu zapraszał mnie na koło ale gdzieś po krzakach jeździł i co? Miałam za nim w krzaki jechać? Ja szanująca się kobieta! Zresztą za wolno jechał ;p i miał brzydką koszulkę ;p. Gdzieś tam na 4 km poczułam jakiś nagły przypływ siły ale niestety nie mojej. To Michał Jaskółka wyprzedzając mnie popchnął mnie trochę. Ale to była jazda. Tak to bym chciała jechać cały czas. Nie czas jednak na dyrdymały. Niebieski minias ciągle mnie gonił i zaczął się dopytywać, czy będzie jakiś asfalt. Zaczęłam się zastanawiać dlaczego interesuje go asfalt. Aż mnie oświeciło, on ma wąskie oponki i chce mnie na asfalcie porobić. A niedoczekanie twoje! Cała para w girę i jazda aż dogoniłam czerwonego "słusznej postawy" miniasa. Widać, że zdycha ale jak go wyprzedziłam to spinał się przekręcił parę razy korbą i znowu był przede mną. A jechał jak torba na wietrze, raz w te, raz wewte, a obok nas przedzierają się megowcy. Nie znoszę zajeżdżać drogi a jak mi zajeżdżają to mnie krew zalewa, więc mając w głowie, że za mną jest niebieski ale mnie goni oraz, że ten czerwony mnie wkurza znowu jakoś się wzięłam w sobie i jak się potem okazało wyprzedziłam obydwóch z dobrym zapasem. Na metę dojechałam złachana jak pies po zabawie i dobrze, że był Marcin bo mi pomógł się rozebrać z ciuchów. Sama nie dałabym rady. Potem już krzesełeczko i piknik na stadionie. Oczywiście jak zostałam na tomboli to nic nie wygrałam ale za to zostałam poproszona o godne reprezentowanie Agaty na podium , co z chęcią uczyniłam bo na podium fajnie się stoi i zdjęcie dumnej mej postawy mam i w młodszej kategorii stanęłam a red. Kurek piał z zachwytów nad wspaniałą rodziną Horemskich.





Kategoria Rodzinnie, wyścig

Bieg Lechitów

  d a n e    w y j a z d u 70.00 km 0.00 km teren 03:00 h Pr.śr.:23.33 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 18 września 2016 | dodano: 18.09.2016

Do Gniezna, a raczej do Owieczek pokibicować biegaczom na biegu Lechitów. Zrobiłam nadzieję co niektórym,   ze wesprę swoim niezawodnym dopingiem, więc głupio było nie jechać pod ten głupi wiatr w mordę do Gniezna.
Moja głupia lewa noga postanowiła na pierwszych kilometrach nie współpracować ze mną. Gdyby nie była przypięta do pedała to by się nie kręciła. Głupia, głupia, głupia, wkurzała mnie, zwłaszcza, że Marcin z braku innego towarzystwa (co niby obiecało, że pojedzie, ale się rozmyśliło) postanowił jechać ze mną. Dla niego to był pryszcz, a dla mnie jak dla tej żaby Krasickiego:
 Z wieczora
Chłopcy wkoło biegały I na żaby czuwały:
Skoro która wypływała,
Kamieniem w łeb dostawała.
Jedna z nich, śmielszej natury,
Wystawiwszy łeb do góry,
Rzekła: „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie!
Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie"
Tak więc, pod ten wiatr, ile razy z niemocy swojej odkleiwszy się od koła mojego małżonka w łeb z wiatru dostawałam, a ten mój stary jeszcze się wkurzał, że nie jadę za nim. Po słownej przepychance z której wyszłam zwycięsko, zyskując focha nad fochy w męskim wykonaniu i zwolnienie tempa, dojechałam do Owieczek.
A tam słynna pani Maria z parasolką się kula. No jak??  Jest 11:13, 7km, start o 11:00 a pani Maria wszystkich porobiła??  Co jest grane?? Spóźniliśmy się? Czytać regulaminów nie umiem?? Pytamy się jakiegoś z kibiców. Starsze panie dostały handycap i wystartowały wcześniej, żeby się w grupy załapywać. OKi. Jedziemy pod prąd biegu i czekamy.
Biegną  Faceci a za nimi dwóch rowerzystów z radiem na rowerze, a radio gra to.

Wcale się się nie dziwię, że biegacze tak zapierdal.......... . Najpierw myślałam, że to rowerzyści nadający tempo (różne są gusta) ale chyba raczej byli to przypadkowi rowerzyści zaplątani w bieg, którzy "umilali" sobie jazdę bo jechanie z tempem 10 km/h po asfalcie może z nudów zabić.
Za chwilę w drugiej grupie chłopów biegła moja koleżanka  z siłowni i współmieszkanka wspaniałego, obfitego w wybitnych sportowców (przede wszystkim mnie ) i innych biegaczy i rowerzystów miasta Pobiedziska PATRYCJA TALAR.  Ta to ma nogę. Nie tylko zgrabią ale i szybką . No dobra! Ja mam kształtniejszą ;). Pokrzyczałam trochę i poczekałam jeszcze na koleżankę z pracy, której też obiecałam, że będę jej kibicować. Szalejący kibice są cenni, więc dałam z siebie wszystko. Jak już koleżanka przebiegła to trzeba było zabrać się na metę. Wzięliśmy dupę w troki i znowu pod wiatr pojechaliśmy wzdłuż wyścigu do Gniezna na metę. Marcin zrezygnowany, że już i tak wolę poganiać biegaczy niż jechać na kole jechał sobie swoim tempem a ja w swoim dygałam pod ten cholerny wiatr. Dogonić Patrycję nie było łatwo ale się udało. Dobrze, że to był półmaraton, bo zdążyłam przed nią na metę. Po drodze dogonili mnie Jurek i Mateusz ale porzucili mnie aby dojechać do Marcina, który majaczył mi gdzieś tam daleko. Na mecie piknik. Kiełbasą pachnie, chleb ze smalcem, piwem (bezalkoholowym - bleeee) poją i szaleństwo. Trąby o odgłosie osła w potrzebie wyją, klekocą sztuczne dłonie, flagi PKO trzepocą i zasłaniają widok. Spotkałam tatę Patrycji, który zaniepokojony zapytał jak na trasie. No jak może być? Patrycja wszystkim babom wsypała (co jest oczywiste, bo w końcu uczyła się od mistrza-(mnie ) i zaraz będzie na mecie, gdzie ubierze się w przechodnie futro i koronę. Ustawiłam się obok jednej z takich flag i wypatruję. Leci Patrycja, krzyczę, z emocji, walę się łbem w stojak do flagi, ale wśród tej wrzawy mnie nie słyszy, nie ważne, czekam na Magdę (koleżankę z pracy), która będzie niedługo. Cholerna flaga PKO przeszkadza mi coraz bardziej, raz po raz walę się głową w nią, dobrze że mam kask. No, jest Magda, klaszczę, zauważa mnie, uśmiecha się. :)  Wiem jak to jest jak chce się do mety, a tu wyskakuje  jakiś kibic, co krzyczy TWOJE imię. Niemoc opada, moc wzrasta :) .
Patrycja jak zwykle została królową (dobrze, że nie jeździ na rowerze ;) )

W tym czasie Marcina dopadło dwóch dziadków i opowiadają mu swoje mądrości i wspomnienia jak to "kiedyś, panie to ja ................" 

Zgarniam go na kawę i ciacho :) i wracamy do domu.
Powrót już prawie cały czas z wiatrem.
Bardzo fajna niedziela :).  Rowerowy wyjazd, obiadek z dziećmi, spacerek z pieskiem i moim głupim, kochanym starym i teraz siedzimy na kanapie,Tom Waits sobie śpiewa, my popijamy brandy, piszę relkę, śmiejemy się z tego co kto głupszego przeczyta albo napisze, laski się kąpią, juto poniedziałek. Będzie dobrze :).


Kategoria Rodzinnie, z małżonkiem

Bike Challange Poznań

  d a n e    w y j a z d u 44.00 km 0.00 km teren 01:26 h Pr.śr.:30.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zdobywca pucharów ;)
Poniedziałek, 12 września 2016 | dodano: 13.09.2016

Tak jakoś wyszło, że dzięki uprzejmości FogtBikes i MoveOn otrzymaliśmy zaproszenie aby swoimi twarzami reprezentować obie marki na Bike Challenge 2016 w Poznaniu.
Dostaliśmy też wspomożenie żywieniowe. Całkiem smaczne. Dziewczyny powiedziały, że jak się dosypie cukru to są dobre. Gdzieś mi kilo cukru zniknęło. Ciekawe gdzie się podziało ? ;)


Ach ta sława, człowieka rozchwytują i zasypują darami ;)
Ponieważ musiałam dobrze wyglądać do miliona zdjęć jakie zamierzali zrobić mi fotografowie z rożnych agencji wydawniczych oraz niezliczony tłum fanów postanowiłam wystąpić na dystansie 50 km bo na tyle to nawet makijaż się nie rozmaże ;p.

Start o 10 i całe szczęście bo upał zapowiadał się niemiłosierny.
Tłumy nieprzebrane,

morze ludzi ubranych kolorowo, na szaro, na czarno , w rowerowe gatki, w obciski i luźniaki, z plecakami, lemondkami, na rowerach szosowych, góralach, trekingach, marketowcach, składakach i nie widomo jakich jeszcze wynalazkach, z koszyczkami na bidony i z koszyczkami na zakupy, umiejący i nie umiejący jeździć w peletonie albo w ogóle na rowerze ;). 

50 km wydawało się też bezpieczniejsze ze względu na krótszy czas narażenia się na kontakt z innymi rowerzystami w tłumie jak i na ten upał.
Ustawiłam się w sektorze E, który przyznano mi po zaznaczeniu przeze mnie w formularzu zgłoszeniowym średniej przejazdu 24 km/h. Było nieźle bo wokół mnie stało większość ludzi na szosach w obciskach i wyglądających na jeżdżących. Stanęłam na samym początku sektora, żeby być z przodu i uciekać przed tłumem i takiej jednej na trekingu z koszykiem na zakupy.
Nie spodziewałam się po sobie rewelacji , zwłaszcza, że zmęczona byłam niedzielnym wyścigiem  w Żninie, trzymaniem koła na kolarskim czwartku, robotą , wyjazdem do Szczecina itp. Piątkowy, rowerowy powrót do domu też nie wróżył nic dobrego, bo te 40 km jechałam 2,5 godziny z przerwą na półgodzinną drzemkę nad jeziorem swarzędzkim. Usiadłam sobie na ławeczce, potem się położyłam na chwilkę i tak mi się tam miło zrobiło,  że nie wiem kiedy chrapnęłam sobie i obudziłam się jak walnęłam kolanem w drewniany stolik kiedy chciałam się odwrócić na boczek. Masakra.
Tak więc pełna obaw , czy podołam, ustawiłam się w sektorze i czekałam na to co nastąpi.
Start sektora A a w nim Marcin. Poszliiii, my trochę do przody, sektor B, sektor C, Sektor D ja już mam oczy jak podstawki , ręce zaciśnięte na kierownicy i ciągle pcham się na pierwszą linię. Teraz my ! Jakaś przemowa, nic nie rozumiem, chociaż facet gada tuż przy mnie. Sygnał trąbki i start.  Za sobą słyszę jakąś kraksę. Boję się i uciekam co sił w nogach.  Do zakrętu w stronę Ronda Rataje jadę sama. No, nareszcie mnie wyprzedzają. Ale zaraz , zaraz co to za baby mnie biorą? Nie wolno, no może ewentualnie jakieś młodsze to mogą, ale moje rówieśniczki to, nie. Tak po prawdzie, nie ma czasu na patrzenie na gęby. Trzeba być przyczajonym jak tygrys bo wkoło rowery i rowerzyści, kiwający się i jadący prosto. Teraz to trzeba chwycić koło i uważać aby nie dać się zabić.
Jak ja przejechałam przez miasto to nie wiem. Te 8 km mija w okamgnieniu. Daję radę, nie odpuszczam. Najpierw jadę za facetem w Lapiereteam ale jedzie za wolno, na Gdyńskiej łapie się koła faceta w czarnej koszulce 4F. Pytam mu się czy mogę jechać na jego kole , coś tam mruknął, to przyjęłam, że się zgodził i tak sobie za nim ciągle jadę. Mijamy ludzi, czasami ktoś nas wyprzedza z czołówki dalszych sektorów a my sobie jedziemy.  Doszliśmy grupkę na podjeździe w Bogucinie i wjeżdżam pod górkę nie wiem kiedy. "Mój facet 4F" wyraźnie się zmęczył i teraz wiezie się na mnie. Ok ,byle dawał zmianę. Łapiemy jakąś większą grupkę  z 10 osób ale coś wolno jedziemy bo tylko 30 a ja mam siłe. Wyprzedzam faceta w białym i tym samym naciskam mu na odcisk. Tego wytrzymać nie mógł. Baba w czarnym wyprzedza faceta w białym. Zasapany, wyprzedza mnie i wtedy dochodzi nas czołówka F albo G .  Wkoło otaczają mnie jadący a ta biała pipa się boi i zaczyna hamować. Ja pierd... , wrzeszczę na niego" czego hamujesz" i próbuję się wepchnąć między innych rowerzystów, byle tego białego ominąć. Jakoś się udaje i lecę z czołem sektora F lub G. "Mój facet z F4" gdzieś przepada :(.  Utworzyliśmy mały peletonik, jedziemy gdy mija nas z przeciwka, po nawrotce, czołówka sektora A. Mój Marcin jest w samym czubie!! Drę się niemiłosiernie dopingiem i chwalę się w koło "To mój mąż! Marcin" .  Głupole nie mdleją z zachwytu (może i dobrze) i już  dojeżdżamy do zawrotki i jedziemy w kierunku Poznania . W peletoniku jest fajnie ale pić mi się chce, więc na bufecie trochę zwalniam , chwytam butle wody i czekam aż ktoś nadjedzie żeby znowu jechać w grupie. Nie szarpię. Nie jadę na wynik tylko na dojechanie. Łapię się w grupkę ale przedtem łykam babkę MoveOn z sektoru D , z wyglądu w moim wieku . Jedzie ładnie ale za twardo. Mijam ją lekko. Mam bardzo dużo siły, to pewnie zasługa tego, że nie szarpię tylko płynnie sobie jadę.  Grupka się uformowała i tak sobie podjechaliśmy pod Warszawską , gdzie musiałam jednak porzucić moją grupkę i zacząć jechać indywidualnie  bo co niektórzy już zaczęli się słaniać. Ja mam ciągle dużo sił i na na ostatnich 4 km zaczynam wyprzedzać. Ustawiłam się z lewej i tnę. Fajne uczucie. Jedziesz i mijasz jak porche maluchy . Meta stanowczo za wcześnie. Miało być 50 a tutaj na 44 km koniec. Łe nuda panie! Miało być 50 km. Tak fajnie by sie cieło a tu:" proszę do strefy kibica" A mam w "pompie" strefę kibica , gdzie jest mój mistrzu?? Kurde. Skleroza jedna zapomniałam zabrać z domu telefonu i Marcin dał mi swój drugi a sobie zostawił pierwszy, którego numeru za cholerę nie pamiętam.  Obdzwoniłam paru znajomych z dziwnym pytaniem: "Nie wiesz jaki nr ma Marcin albo pod jakim hasłem go zapisał??" aż wpadłam na genialny pomysł, żeby zadzwonić do domu dziadka na osiedlu Rusa. Tam akurat Marcin juz się przebierał (bo przyjechał znowu dobre 30 min przede mną) i robił sie piękny. Za chwilę już się spotkaliśmy i czekaliśmy na wyniki. Marcinek był bardzo zadowolony , ja również. W strefie kibica spotkaliśmy wielu znajomych, gadkom nie było końca.
Miałam wielkie ferfy ale wszystko się dobrze skończyło.

Jestem dumna z małżonka , ale nie oszukujmy się, to moje sobotnie  kluchy z boczkiem i "deptaną" marchewką go napędzały bo co innego??? Szak nie???
No dobra! Faferfloki z Moveona chyba są zdrowsze i lżejsze przed wyścigiem  ;)
Mój wynik mnie bardzo zaskoczył. Szukałam się i szukałam na tych ostatnich stronach a mnie nie ma i nie ma, aż znalazłam się w pierwszej 1/3. 720/1815 , 69/450 kobiet , 8/15 K40-49 na szosach :)
*wpis zawiera lokowanie produktów ;)


Kategoria szaleństwo, szosa, wyścig

Tor Poznań

  d a n e    w y j a z d u 32.00 km 0.00 km teren 01:20 h Pr.śr.:24.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Czwartek, 8 września 2016 | dodano: 08.09.2016

Dawno mnie tu nie było. Wracając ze Szczecina pojeździłam sobie na Torze :) Fajnie było :) Peleton chłopaków i dziewczyn tak fajnie zapierdzielał , że aż fajnie się patrzyło jak dostawałam dubla za dublem ;)



Pałuki Tour 2016

  d a n e    w y j a z d u 64.00 km 0.00 km teren 02:35 h Pr.śr.:24.77 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Niedziela, 4 września 2016 | dodano: 06.09.2016

Boże Święty jakie ja miałam fefry!! Bałam się tego wyścigu jak jasny gwint! Po tak długiej przerwie byłam przekonana, że nie podołam odległości, szybkości, startowi i że w ogóle to padnę po pierwszym kółku, a na zrobienie całości to mi nie wystarczy limit tj. 4 godziny.  Marcin się ze mnie śmiał, że chyba musiałabym się czołgać, ale ja tam jak zwykle swoje wiedziałam ;)
Miałam nawet prorocze sny, że jadę na tym wyścigu profilaktycznie opatulona kołdrą a mój Wily to nie Wily tylko Jubilat , który zwykle rezyduje na działce i służy do wożenia piwa.
Dzień 4 września nastał i udaliśmy się do pięknego miasta Żnin. Naprawdę jest to całkiem ładne miasteczko :)
Już wcześniej obadałam listę startową i wiedziałam, że średnio starszych pań (po 40 stce) jest nas 4 w tym Gośka Zellner, więc sądziłam, że będę 4 , jeżeli w ogóle się zmieszczę w limicie czasowym. Na starcie ustaliłam moje rywalki (po gębach) i byłam załamana. Będzie rzeź niewiniątka (to ja) przez te wstrętne, okropne, brzydkie, pomarszczone, krzyślate i wysportowane kolarki. Start pod górkę z końca i wyprzedzam (zdziwienie), wyprzedziłam moje konkurentki oprócz Gośki Zellner, ale ona  się nie liczy , bo woli z młodymi  chłopami w pierwszej  10 jechać niż się przyzwoicie z paniami w swoim wieku trzymać na końcu ;). Tak więc wyprzedziłam konkurentki i pruję ile sił tak do 15 km. Tutaj nastąpił upierdliwy podjazd pod upierdliwą górkę i zaczęła się upierdliwa jazda pod jakieś zmarszczki. Jako kobieta zmarszczek nie lubię i bardzo mi się nie podobały te długie, może nie bardzo strome, ale męczące podjazdy. Pierwsze kółko zakończyłam wymęczona okrutnie, ale jak się zaparłam na dwa kółka, to pojechałam. Zresztą jakieś siły wstąpiły we mnie na 40 km i jakoś się jechało. Pewnie była to zasługa FANTASTYCZNYCH kibiców. Jak żyję to takich wspaniałych nie widziałam. Cały wyścig  stali  i cały czas kibicowali, na całej trasie!! Nie można było ich zawieść. Najbardziej zapamiętałam jednego dziadka, który całym sobą przeżywał moją walkę.  Normalnie kibice z Tour de France.!! Rewelacja :D))
Po 40 km ciągle sobie mówiłam: jeszcze tylko 25 km............, jeszcze tylko 20 km ........ , jeszcze tylko 15 km  a może 17, a może 19 i tak dalej. Miałam na celowniku kogoś w czerwonej koszulce, ale nie mogłam go dojść (brak kondycji i ten wiatr), gdy nagle zdałam sobie sprawę, że konkurentki w niebieskim mnie dochodzą. Zgon, jak babcię w laczkach, zgon zaliczam a one mnie dochodzą. Plecy bolą, oczy płaczą, żołądek się wywraca a te baby mnie dochodzą!!! Umrę, zdechnę, a się nie dam, oglądam się a tam siwa, babska głowa pod kaskiem tuż za mną, a za nią w następna niebieska co mnie chce chwycić. Pierwsza siwa pokrzykuje na drugą, ale ja jestem ciągle z przodu. Kibice dopingują pod tą upierdliwą górkę, pcham się siłą zdechłej lokomotywy, bucham i stękam oraz nasłuchuję. Kibice za mną milkną , czyli tamte umarły pod górkę. Chwila mniejszego stresa, ale ciągle mam świadomość, że konkurencja nie śpi tylko jedzie i czeka, żeby zabrać mi wielki triumf w postaci choć trzeciego miejsca i plastikowego pucharku za kilka zyla ;).
Po 54 km zaczęło mi tak wiać w gębę, albo z boku, że aż mną zarzucało. Wtedy, z tyłu usłyszałam wściekły świst bicza dopingu siwej na niebieską. Straszny ten świst zadziałał na mnie jak na konia robiącego bokami pod górkę i ostatkiem sił rzuciłam się przed siebie , niechcąc być złapaną. Wiatr mną targa,  a ja tak już chcę być na mecie. :(  
Tak jak nigdy się nie wyrażam szpetnie, tak teraz na me piękne wargi (może trochę za wąskie) cisną się słowa niecenzuralne wyrażające moją niemoc i złość już na wszystko. Wypatruję Marcina, żeby przyjechał do mnie i wsparł mnie w niedoli jak przystało na dobrego męża a jego q.... nie ma. Pomsty lecą na wszystko i wszystkich i tak w tej złości dochodzę prawie czerwonego co doszedł tego w paski co majaczył mi juz też od dawna na horyzoncie. Nagle na 4 km przed metą widzę , że jedzie ktoś z przeciwka, ale to nie Marcin bo w czarnym jedzie a Marcin w biało - czerwonym być powinien. O ja p......... jeszcze tyle do mety ..... gdy nagle rozpoznaję w tym czarnym  mojego małżonka ! Słonko moje i szczęście!! . Warknęłam tylko: "ile do mety ??",  na chwilę usiadłam mu na kole i ta chwila wystarczyła, żeby rozwinąć moje skrzydła. Poczułam się niczym anioł zemsty niesiony wiatrem i odstawiający siwą, niebieską , czerwonego i tego w paski. Meta pod górkę??? Pod jaką górkę?? Wychodzę Marcinowi  z koła i 40 km/h gnam pod dmuchaną metę po upragniony medal za ukończenie. Boże ! Udało się ! Przejechałam i nie umarłam. Jestem wielka :D)))
Teraz czas na odpoczynek. Poszłam się przebrać do auta , zdjęłam koszul a jednak w głowie pikało - a może się przyda na koronację?
 Tak z nutką niepewności  zajrzałam do  telefonu a tam lakoniczna informacja: "gratulujemy ukończenia Paluki Tour 2016. Twoj czas to (tu pominę bo wstyd)  nieoficjalnie miejsce 13-OPEN , 2 -K40 . "  Był też czas zwycięzcy (Gosia Zellner) ale co tam będe ją chwalić ;) (mój blog ;p) i tak stanowczo za szybko jeździ ;).
Znowu szczęście i radość we mnie wstąpiła. Odtańczyłam taniec radości na terenie parkingu Zakładów Zbożowych w Żninie i wywijając koszulem i ciesząc się jak dziecko poleciałam z dobrą wiadomością na stadion miejski do Marcina. Na estradzie zespól śpiewał "Whiski moja żono" robiąc mi apetyt na toasta nie koniecznie z whiski;), słońce świeciło, trawa była miękka i błogość we mnie wstąpiła, jeszcze  w strefie kibica, żal, że jeść się nie chce a tu takie pychoty i zaleganie na stadionowej trawie w oczekiwaniu na pucharek.


Było fajnie , profesjonalnie i miło. Organizacja na medal, widać, że organizatorzy przejęli się bardzo, co pozwoliło mi czuć się jak gwiazda. Zadbali o wszystko. WIELKIE MEDALE dla organizatora i medal ode mnie dla mojego najlepszego kibica - dziadka z zakrętu.


 


Kategoria szosa, z małżonkiem

Standard

  d a n e    w y j a z d u 32.20 km 0.00 km teren 01:17 h Pr.śr.:25.09 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Piątek, 2 września 2016 | dodano: 02.09.2016



mało czasu

  d a n e    w y j a z d u 24.00 km 0.00 km teren 01:00 h Pr.śr.:24.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Wily
Czwartek, 1 września 2016 | dodano: 01.09.2016

było to i kręcenia mało .