Wrzesień, 2015
Dystans całkowity: | 336.29 km (w terenie 30.00 km; 8.92%) |
Czas w ruchu: | 14:51 |
Średnia prędkość: | 17.55 km/h |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 25.87 km i 1h 29m |
Więcej statystyk |
Z Tinką
d a n e w y j a z d u
5.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czarna Mamba
Tinka biegiem, zakolami, szusami itp. Radochę miała taką, morda się śmiała aż zabrakło tchu i czas było do domu.
W mgłę
d a n e w y j a z d u
17.40 km
0.00 km teren
00:50 h
Pr.śr.:20.88 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Z rana parę km. Nad polami taka mgła, że słabo przez okulary widziałam. Z lekka zimno ok 5 C. Fajnie :)
Kategoria wycieczka
Rowerem miejskim
d a n e w y j a z d u
2.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:jakiś taki co się trafi :)
Bo korki, bo Marta się spóźni do szkoły, bo będzie szybciej. Zupełnie nie przygotowana bez czapki, rękawiczek a co gorsza bez chusteczki, którą mogłabym wytrzeć mokre z rana siodło stanęłam przy moim wybranym rowerku i musiałam wykombinować jak zrobić aby tyłka nie mieć mikrego. Jest problem znajdzie się rada. Wyjątkowo dzisiaj zabrałam sobie chlebek w papierku śnadaniowym do roboty. Chlebek już jest bez papierka a pupa sucha. :)
Ostatni wyścig w tym roku. Łopuchowo
d a n e w y j a z d u
30.35 km
0.00 km teren
01:33 h
Pr.śr.:19.58 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Pierwszy ścig w Gogolowym maratonie. Tak jakoś wyszło, że ostatni z cyklu gogolowych maratonów był moim pierwszym w tym cyklu. Nie miałam napinki na wynik ale tak to już jest, że jak się wejdzie między starujących to się udziela i chce się ścigać. Zresztą jakoś po Wiórku nie czułam się (jeszcze) zmęczona, więc dawałam radę za dziewczynami i już sobie upatrzyłam "ofiary" do odstrzelenia gdy na 2,5 km zobaczyłam zdenerwowanego zawodnika wołającego czy ktoś ma telefon. Kątem oka zobaczyłam jakieś leżące sylwetki, więc skręciłam z drogi na trawnik i się zatrzymałam. Podeszłam i dogadać się nie mogłam z tym przerażonym chłopem. Czy chce aparat czy numer alarmowy. W końcu odblokowałam telefon, wykręciłam numer i kazałam mu wzywać pogotowie a sama poszłam obadać co się dzieje. Chłopak leżał na brzuchu z okręconą głową w stronę pola, a drugi łazi cały pokrwawiony i w szoku. Podeszłam do leżącego i wtedy ten odwrócił się na bok. Zobaczyłam, że łuk brwiowy ma do szycia a na moje pytanie czy wie jak się nazywa i gdzie jest powiedział, że wie. Nie odpuściłam mu, musiał mi powiedzieć gdzie jest i co się stało. Zdał test. Oczy też wyglądały przytomnie to spojrzałam na tego drugiego. Obraz nędzy i rozpaczy: z kolana wisi skóra i widać kość rzepki, zdarty łokieć do mięsa, a chłopak skarży się na bolące palce, które były całe poszlifowane. Kazałam mu spróbować zgiąć palce, dał radę. Całe, pomyślałam. Pocieszyłam go, że palce raczej nie złamane ale reszta ran nadaje się do szycia. Za chwilę zatrzymał się przedstawiciel gminy Skoki i zaczął z nami gadać, podjechał też chłopaczek od Gogola. Jak już ofiary zaczęły przeklinać na tego "co im zajechał" to wiedziałam, że będą żyć. Jeszcze chwilę postałam z nimi a gdy zobaczyłam, że jedzie karetka to pojechałam, bo co tam po mnie.
Całe mini już pojechało, łącznie z dziećmi, babkami, dziadkami i debiutantami w za dużych kurtkach co robiły za żagiel. Po zakręcie z nieszczęsnego asfaltu w teren jeszcze długo jechałam sama, aż wreszcie zobaczyłam jakiś ostatnich do łyknięcia. Dobrze mi się jechało gdy tak co chwilę widziałam następną sylwetkę do gonienia. Udało mi się "zgolić" tak z 30 zawodników i zawodniczek, choć trud drugiego wyścigu pod rząd dawał mi się we znaki. Po piachach we Wiórku jechało mi się po Łopuchowskich piaskach jak po równym i tak sobie mijałam spacerujących miniarzy. Niestety megowcy nas zaczęli wyprzedzać i od czasu do czasu robiłam im miejsce co oczywiście wybijało mnie z rytmu. Raz jak taka fujara chciałam sięgnąć po bidon ale taka byłam zgrabna, że mi spadł i jeszcze po nim przejechałam. :( Jak podnosiłam bidon minął mnie Krzychu i wstyd, bo pewnie pomyślał, że podpychałam pod górkę. (też miał kiedy jechać ;) ). Minął mnie też JP i postanowiłam go mieć na oku jak najdłużej sie da. Aż do piachu gdzie miałam nieprzyjemną pyskówkę z kolarzem z Czaplinka (celebryta się znalazł) od czasu do czasu widziałam koszulkę JP. Oczywiście Jacek mi odjeżdżał ale nie tak szybko jak zwykle. Bardzo byłam wtedy z siebie zadowolona ale płuca to myślałam, że zgubię gdzieś po drodze. Na 1,5 km przed metą na asfalcie zamajaczył mi goggolowy strój już myślałam, że poszłam jak perszing za JP a to Krzychu na mnie czekał. Podciągną mnie jeszcze pod asfalt i jeszcze jedną dziewczynę, którą długo goniłam i już sił nie miałam dzięki Krzychowi wyminęłam. (dzięki Krzysiu :)) Jednak za chwilę pióra opadły mi zupełnie i puściłam koło. Jak dostałam w gębę wiatrem, pod górkę to już mi było strasznie. Na szczęście zaraz była meta. Potem posiedzieliśmy sobie na stadionie, pogadaliśmy i tak po dekoracjach, które mnie oczywiście wcale nie interesowały ;) była tombola. Była to była, węże ogrodowe, które mnie bardzo interesowały zostały rozlosowane i tombola mijała i mijała i już prawie ostatnie nagrody losowali gdy nagle wywołują mnie. O szczęście debiutanta!. Wygrałam CB radio z taką długą anteną , że o mało co a bym wybiła oko wręczającemu mi nagrodę ;). Może ktoś reflektuje na nowe CB ?
Fajnie było. A! spotkałam tego pobijanego. Przyjechał na finał. Moje diagnozy były trafne. Kolano szyte, na łokciu nie było co szyć bo tak poharatane, palce całe tylko porozcinane i ogólnie cały w szlifach. Ten drugi też szyty na łuku i do domu. Przewrotki na asfalcie bardzo bolą, oj bolą.
Kategoria wyścig, z małżonkiem
Wiórek
d a n e w y j a z d u
17.20 km
0.00 km teren
01:05 h
Pr.śr.:15.88 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Tak, nie wiem czym się bardziej zmęczyłam, przygotowaniami, czy samą jazdą. Startowała Marta, bo Zosia przecież "przez nas nie trenowała". Nie do końca rozumiem, dlaczego przez nas, czyli rozumiem przeze mnie i Martę, ale jakiś powód do awantury być musi. Kocham tą moją babę. Czuję swój charakterek, którego cudowne właściwości poskramiane są przeze mnie i nie dają całego ognia i cudowności palących płomieni pożerających Konstantynopol. Ale pojechałam ;). Tak więc pojechaliśmy do Wiórka we czworo z dwoma rowerami. Ta moja starsza baba już jest taka wielka, że jeździ w moich SPD i na moim rowerze, bo są jej dobre. Ostatnio powiedziała mi, że jej pan od fizyki się nie zna, bo mówił o SPD, że to są nie wygodne buty, a to są przecież "Najwygodniejsze buty NA ŚWIECIE". Nie zna się dziewczyna, najwygodniejsze to są SPD ale na 12 cm szpilkach ;).
Marta wystartowała i od razu kraksa jakiejś beksy była i ją przyblokowali. Wyminęło i pognało to moje dziecię za czołówką ze stratą. I zaczęło się nerwowe oczekiwanie na córunię moją. Czekałam na nią i czekałam i już się zaczęłam martwić, gdy wjechała, druga, naburmuszona i ze śladami łez na policzkach. "Co się stało dziecię moje"- powiedziałam "wywaliłam się bo ................." i tu znowu demony mojej duszy miały radochę słysząc, co się tam stało. "Dziecko ale tak nie można mówić o innych" powiedziała porządna matka, "trzeba było przejechać po", pomyślało licho, co w duszy mej siedzi.
Długo nie trwało, a musieliśmy zebrać się do startu. Miałam jechać z końca, zachowawczo, co by mnie nikt nie popchnął, ale ścigać mi się chciało, a stary diabeł w duszy na skrzypcach grał, to ogień był od początku. Po starcie, jak dorwałam grupkę babek to tasowałyśmy się z "różową" i "młodą" a jak dorwałyśmy "trekingową" oraz "żółtą", to porzuciłam tamte i już miałam na widelcu, taką "czarną" i "w białym kasku" gdy pojawiła się meta. Ja to dopiero po 15 km zaczynam jechać dobrze, a tu tylko 17,2 km. Nic to, na brązową szprychę wystarczyło choć było by lepiej gdyby te co były przede mną nie jeździły na wyścigach rowerowych tylko ścigały się na czas w dzierganiu.
Moja córcia została uhonorowana srebrną szprychą i pucharem za zeszły rok kiedy to pomylili się z wynikami. Do tego dostała statuetkę eleganta z Mosiny i prezenty i było super. Trochę w tym uhonorowaniu dzieciny za zeszły rok musiałam pomóc ale radość dziecka bezcenna.
Zadowolona jestem. Jak na brak treningów to bardzo ładnie pojechałam. Wszyscy byliśmy zadowoleni, a giry mnie teraz bolą jak nie wiem co.
Zrobiłam dzisiaj eksperymentalnie pierogi ruskie i je żdżarłam, co by się węglowodanami napchać, ale chyba z tym pchaniem przesadziłam (bo dobre wyszły) i jutro zgon zaliczę w Łopuchowie, na który zapisałam się w malignie jakiejś będąc.
Kategoria Rodzinnie, wyścig, z Martą
Z Martunią z "mitycznego" Poznania
d a n e w y j a z d u
38.00 km
30.00 km teren
01:50 h
Pr.śr.:20.73 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Wyprawa do Poznania dla moich dziewczynek zawsze była czymś mitycznym. Bo to tak daleko i autem się jedzie i jedzie to gdzie rowerem pojechać. Zaproponowałam Marcie, że może dzisiaj po południu wrócimy sobie z roboty i szkoły do domu rowerem a Marta bardzo chętnie podchwyciła pomysł. Pogoda się bardzo udała, powrót się elegancko udał a pączki w Swarzędzu, te to się dopiero udały ;)
Kategoria Rodzinnie, z domu/do domu, z Martą
Miejskim rowerem
d a n e w y j a z d u
3.70 km
0.00 km teren
00:18 h
Pr.śr.:12.33 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:jakiś taki co się trafi :)
Debiut na rowerze miejskim. Z centrum na Winogrady. Daje się tymi rowerami jechać, ale mój podjazd pod Cytadelę na tym rowerze nie wyszedł. Stękałam i jęczałam, aż się jeden taki, co po cmentarzu lotników chodził, dziwnie na mnie patrzył jak jęczałam: "oby do drzewka", ale miałam to w wiecie gdzie. Może pomyślał, że mi się siku chce i dziwnie spojrzał, bo baba pojedynczym drzewkiem się jak chłop nie zadowoli.
Za Marcinem na Bike Maratonie
d a n e w y j a z d u
30.00 km
0.00 km teren
01:42 h
Pr.śr.:17.65 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Wybraliśmy się z małżem mym do Polanicy na Bike Maraton. Droga do Polanicy masakryczna, remont za remontem ale perspektywa gór osładzała wszystko. Zakulalim się do Zieleńca za ciemnego i głuchego bo wszystko poza 2 knajpami pozamykane. Nie sezon to zamknięte. Integracja była huczna więc poranek nietęgi ale pogoda taka, że grzechem byłoby gnić w wyrku. Zrobiłam kilka zdjęć odważnym jadącym na maraton
Humory dopisywały a niektórzy postanowili porozwijać się muzycznie
aż w końcu pojechali autami do Polanicy.
Co było robić? Wzięłam mojego Kellyska i po asfalciku aby miękko było pojechałam zdobywać góry.
Najpierw 15 km w dół i bez jazdy pod górkę to nawet 60 km/h staje się nudne, choć świst w uszach i latająca katana ma swój urok a potem 15 km pod górę co też staje się nudne a nawet powiedziała bym, że mordercze ;). Te 15 pod górę podjeżdżałam od Dusznik-Zdroju do zamku w Szczytnej. Jest co dygać do domu wariatów. W zamku na wzgórzu w Sczytnej znajduje się dom opieki dla nieporadnych życiowo i po prostu wariatów.
Przy zamku był jeden z odcinków maratonu więc ustawiłam się tam z aparatem i pstrykałam zdjęcia oraz rozmawiałam z jednym z pensjonariuszy domu. Ten to ma szczęście. Wszystko go cieszyło. Miał mega radość ze słonka i rowerzystów a jak się przewracali to się chichrał jak nie przymierzając głupi do sera. Ciągle podciągał portki i komentował rowerzystów, co chwilę pytał mi się dlaczego ja nie jadę i każda odpowiedz go zadawalała. Nawet taka, że bo słonko świeci. Całował panią dyrektor, która akurat jechała do pracy autem i musiała się zatrzymać bo jechali rowerzyści w łapki ( a może to nie była pani dyrektor, kto to wie?) i w ogóle był bardzo przychylnie nastawiony do wszystkich i wszystkiego. Przypuszczam, że mieszka tam bo każdy by go mógł oszukać , wykiwać i zrobić mu krzywdę. Taki niegroźny, wesoły dziadek bez zębów albo seryjny morderca po lobotomii (oglądane przeze mnie horrory się kłaniają ;))
Jak juz wszyscy chętni rowerzyści przejechali lub przeszli to zabrałam się z tyłkiem do Polanicy w okolice domu zdrojowego. Znowu z 5 km zjazdu i trochę podjazdów, gdzie już wielu zawodników finiszowało. Tam spotkałam ekipę fogtów i wesoło oczekiwałam na Marcina, w czasie czekania było dopingowanie przez dużych i małych :)
jedzenie i gadanie
itp.
Marcin przyjechał na luziku zadowolony i wcale nie zmęczony.
Potem była imprezka i było mega fajnie a co ja tam wyrabiałam to niech pozostanie milczeniem ;)
Kategoria wycieczka, z małżonkiem
z ciężką teką pod wiatr
d a n e w y j a z d u
32.00 km
0.00 km teren
01:50 h
Pr.śr.:17.45 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Z ciężką teką pod wiatr z roboty. Marcin twierdzi, że wcale nie wiało ale słabemu to zawsze pod wiatr ;)
Poznań Bike Challange
d a n e w y j a z d u
40.00 km
0.00 km teren
02:05 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Poznań Chellenge zawitał do mojej wsi w piękną słoneczną aczkolwiek wietrzystą niedzielę. Na tyle gwizdało, że mi co chwilę przewracało parasol plażowy, z nogą z kija od szczotki (laski gdzieś zadziały girę), który miał być punktem rozpoznawczym mojego posterunku kibicowsko-fotograficznego. Złożyłam parasol, rozsiadłam się na krzesełku, nalałam sobie herbatki z termosiku (tez je przytaszczyłam z domu a co! ) i czekałam na kolarzy oraz ewentualnych innych kibiców.
Zaanonsowali się Jacek i Jarek ale jak się okazało przez moje niewielkie spóźnienie na posterunku wywołane zamieszaniem z szukaniem giry do parasola pojechali już sobie dalej. Wsadziłam gwizdek w gębę i czekałam. Długo nie trzeba było czekać bo po jakiś 20 minutach się zjawiła czołówka. A w czołówce migają mi stroje goggli i fogtów. Czyste szaleństwo kibica. Gwizdek gwiżdże, łapy klaszczą i jednocześnie robią zdjęcia, gęba wrzeszczy, brakowało mi tylko rąk, żeby wywijać gogglowską kataną nad głową. Wykonując te wszystkie czynności naraz zgryzłam gwizdek i ochrypłam. Parę zdjęć zrobiłam, wprawiłam w zdumienie lokersów, że można tak szaleć i opadłam na krzesełko. Tak się zmęczyłam tym kibicowaniem, że rowerzyści jadący już na rowerach MTB i trekkingach i jakiś takich podobnych do mojej czarnej mamby dopingowani byli przeze mnie z mniejszym entuzjazmem i z poziomu krzesełka. Lubie te emocje, które chociaż trochę zastępują mi ściganko. Ponieważ było mi mało tego dopingowania poleciałam do chaty przebrać się wsiąść na rower i pogonić za rowerzystami jak za kawalerzystami a zwłaszcza, że niezłe ciacha tam jechały ;). W domu sajgon. Laski się pokłóciły, poobrażały, popłakały , nie rozmawiają ze sobą, nie chcą się widzieć i zaraz chyba dojdzie do ręko- albo zębo- czynów. Niewiele myśląc rzekłam, ze jedziemy na rower to im te fąfy przejdą. Marta od razu się zgodziła a Zośka ze złości, że jedzie Marta strzeliła focha i powiedziała że ona nigdy w życiu już na rower nie wsiądzie. (ja pierdzielę! POMOCY!!, Na rower!!!) Marta w miarę szybko się odziała i pojechałyśmy ale pod jednym warunkiem :”tylko po asfalcie gdzie nie ma pokrzyw”. Dobra pomyślałam sobie to cię ździebko po tym asfalcie przeczołgam i zarządziłam okrężną drogę do Wronczyna. We Wronczynie wjechałyśmy na trasę wyścigu tuż za czołówką. Musiałyśmy jechać lewą stroną, żeby nas nie staranowali kolarze ale za to atakowali nas zezłoszczeni samochodziarze w swoich jeździdłach, którzy przedzierali się leśnymi drogami i jak nie było policjanta albo wolontariusza wjeżdżali na asfalt. Niestety organizator nie zapewnił dostatecznej ilości pilnujących drogi i auta jeździły jak chciały. Wkurzyłam się na to i po przepuszczeniu paru szybszych grup kolarzy wtopiłyśmy się w wyścig. Marta dostała szwungu bo się bała i zaiwaniała jak szalona, ze ledwie mi tchu starczało a jej siły starczyło tylko do Wierzonki, gdzie rozstawione było stoisko Fogta. Tam się Marcie podobało bo dostała banana, ciastka i wodę oraz dzwonek z napisem Shimano w rękę i chyba poczuła bakcyla kibica bo dzwoniła jak najęta razem z innymi dziewczynami i chłopakami z Fogt bikes.
Michał Fogt okazał się wybawicielem i podjechał z kołem
do jednego gościa co go idącego z laczkiem mijałyśmy, dał mu koło a potem jak gościu podjechał ekspresowo wymienił dętkę. Facet miał tak zdumioną minę i był tak szczęśliwy, że ktoś mu oszczędził pieszej wycieczki do Poznania, że nie wiedział jak się zachować i ciągle dziękował i dziękował i nie mógł skończyć.
Wszystko co piękne się kończy za szybko i trzeba było wracać. Marcia znowu dostała sił i to ona mnie przeciągnęła po asfalcie zwłaszcza, że jej oddałam mojego Mondiego a sama dygałam na ciężkim Kellysie z załadowaną teką, w której miałyśmy zapasowe fiksmatynty, kurtki jakby padało, picie, i nie wiem co tam jeszcze ale teka jak damska torebka mieści w sobie wszystko. We Wronczynie spotkałyśmy już zawodników leżących i odpoczywających na trawie, dokonujących zakupów w lokalnym sklepiku (to była złota niedziela dla sklepiku) bo organizator nie zapewnił odpowiedniej ilości wody i bufet był już nieczynny. Karygodne. Wiara ma jeszcze 30 km do mety, co niektórzy rzucili się na dystans i robią już za zombi a tu namiot bufetowy zasznurowany i cisza. Biedoki. Ledwie się kulają, leżą, masują się, co niektórzy to obraz nędzy i rozpaczy.
W zapowiedzi wyścigu było, że będą czekać na wszystkich uczestników i każdy dostanie medal za uczestnictwo a dwa dni później widziałam komunikat na stronie orga, że można sobie odebrać medal od 10-12 na ul. Jakiejś tam w Poznaniu. Hmmm.
Muszę się wziąć za się co by na końcu nie jechać, bo gdyby mnie wzięło i zachciało mi się jechać w przyszłym roku to jednak chciałabym być lepiej potraktowana a nie, per noga, że pod płotem mogę zdechnąć.
Nie wiem jak dla innych ale dla mnie ta niedziela była fajoska. Poszalałam jako kibic, pojechałam jako uczestnik wyścigu, zażegnałam wojnę domową (po powrocie muchy z nosów wyleciały i znowu zakwitła siostrzana miłość).
W szaleństwie kibicowania dostrzegłam Adriana i Młodzika, a Macieja B to
dwa razy pchałam. Marcina też pchałam chociaż jechał sobie tak sobie
;). Potem jeszcze na powrocie wydarł się na mnie Kubolski i dobrze, że
się wydarł bo bym go nie poznała a Grigor się nie musiał wydzierać bo
moje gały go poznały.;)
Kocham takie dni i oby było jeszcze dużo takich przede mną :).