Na działke po piątkowym armagedonie
d a n e w y j a z d u
22.00 km
0.00 km teren
00:33 h
Pr.śr.:40.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Wczoraj poszliśmy pobiegać. Ja z Zosią biegłyśmy, Marcin podziwiał pioruny a Tina wmontowała się w najgłębszy zakątek bagażnika. Nie zapowiadało się, że nastąpi taki Armagedon i miałyśmy nadzieję zdążyć przed pierwszymi hukami i deszczem ale po 1 km truchtu próbowałyśmy już uciec burzy. Burza jednak szybsza jest. Na szczęście auto bez szwanku uciekło z lasu i dowiozło nas do domku. Marcin wyskoczył z auta i pobiegł do domu, Zosia po chwili też miotana wiatrem i smagana deszczem pobiegła do domu, aczkolwiek potknęła się na progu i runęła jak długa a ja bohatersko zostałam z psem w aucie, bo Tina ZAMARŁA. Zamarła ze strachu, a że to duże bydle jest, to nie mieliśmy jak takiej kłody wytargać. Zostałam z nią a burza szalała. Miotało nami straszliwie. Czułam się jak na myjce samochodowej obsługiwanej przez szalonego operatora. Błyskało, smagało deszczem, dudniło, podrywało od lewego boku, miotało jakimiś gałęziami, grzmiało, latało itp. W czasie jakiejś przerwy w największym dudnieniu, postanowiłam wyszarpać tego psa z bagażnika i zanieść go do domu. Dom był zupełnie ciemny, bo chyba gdzieś pierdzielnęło w agregator i było po prądzie. Marcin przybiegł pomóc mi z Tiną, która wkur................ mnie jak cholera tym swoim letargiem i weszliśmy do domu. Ciemno, podłoga zalana, bo Marta wolała grać w grę, niż sprawdzić, czy okna są pozamykane i woda wylała się na podłogę i do tego jeszcze wszędzie krew. Zosia wpadając do domu tak się wywaliła, że rozcięła sobie mocno dłoń i krew się lała strumieniami. Marcin próbował ogarnąć opatrunek, zmywanie krwi i wycieranie wody ale nawet przy pomocy dziewczyn było to trudne w tych ciemnościach. Jak już ogarnęliśmy najgorsze, zapaliliśmy świeczki, zrobiliśmy fachowy opatrunek, usłyszeliśmy, od Marty , że najważniejsze że zapisała grę zanim wyłączyli prąd. Cała Marta.
Przerwa w dostawie prądu trwała i trwała , burza się uspokoiła, a my do późnej nocy graliśmy w karciochy.
Na szczęście ominęła nas najgorsza burza i wichura, a te latające gałęzie to były tylko te, co je z worka na odpady zielone wyszarpało. Musiałam pozbierać je dzień później , a kłujące cholerstwo było i szklak mnie trafiał, że musze znowu to zbierać. Do dzisiaj mam drzazgi w paluchu.
Wracając jednak do meritum dzisiaj pojechałam na działkę zbadać, czy wszystko w porządku i oprócz mokrej trawy po kolana i braku radia u kochanych sąsiadów nie zauważyłam zmian. Radia nie było, bo od 8 rano do 21 nie było w Pobiedziskach i okolicach prądu. Jakie szczęście mnie ujęło w tej prawie błogiej ciszy, tak było by wspaniale lecz nie dane mi było. Słyszałam szczekliwy głos sąsiadki i bluzgającego sąsiada. Normalnie, wsi spokojna , wsi wesoła.