Po Masłowie
d a n e w y j a z d u
36.00 km
33.00 km teren
05:00 h
Pr.śr.:7.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Wyścig firmowy . Prościzna - myślę sobie. Chwila po płaskim a potem impreza do białego rana ha, ha, ha, ha :) ;).
Jadąc autem do Kielc wspinałam się coraz wyżej i coraz bardziej mi mina rzedła. W piątek popołudniu dojechałam do hotelu Ameliówka i szybko wskoczyłam na rower. Poszukałam strzałek naszego wyścigu iiiiiiiiiiiii zaczęłam się wspinać . Najpierw po asfalcie, potem po miękkiej łące i potem po błocie. Jutro będzie wesoło pomyślałam sobie. Ja tam już takie coś jeździłam ale ta wiara co przyjechała , pojeździć na rowerze a potem imprezować będzie miała ciężko. Zwłaszcza, że większość z nich miała rowery trekkingowe do jeżdżenia po lasku kabackim a tutaj zderzenie z prawdziwym terenem. Po 3,5 km podjeździe zaczął się zjazd po błocie, korzeniach i kamieniach, potem śliskie błoto , podjazdy . Fajnie .
Na wieczornej odprawie podczas której zorientowałam się, że trasę wyznaczyła Świętokrzyska Liga Rowerowa czyli tam gdzie jeździ Renata, miałam wielkie fefry i nie byłam pewna czy aby na pewno chcę jechać to 36 km na tzw. dystansie GIGA. Wiekszość ludków zrezygnowało albo z GIGA albo w ogóle z jechania, ale stwierdziłam, że pojadę/pójdę bo nie po to jechałam taki kawał autem, żeby teraz tchórzyć.
Rano w sobotę pogoda była taka sobie, ale ubrałam krótkie gacie i długi rękaw, bo wiedziałam, że zagotuję się już na pierwszej górce, reszta wiary odziała się jak na zimę. Pierwszy podjazd i większość już tupta. Nie mogłam na to patrzeć i pojechałam sobie po swojemu.
Niestety brak kondycji i odwagi spowodował, ze dużo lazłam ale było warto. Przypomniały mi się młode lata jak się szalało w Golonki na maratonach, bo nie powstydził by się takiej trasy. Zjazdy po błocie, w strumieniu, przejazd przez dwie rzeczki ( w jedną wpadłam dupskiem) , buksujące koła, singielek przy jakimś wyrobisku , pięknie. Gdzieś tak w połowie dystansu dogonił mnie "koniec wyścigu". Okazało się, że dwóch ostatnich panów zrezygnowało i teraz ja jestem ostatnia. No trudno, niech będzie. I tak jechałam jako jedyna baba, bo trzy inne, które się zgłosiły na dłuższy dystans zrezygnowały już przed startem. I tak sobie jechaliśmy, szliśmy, gadaliśmy. Raz chłopak "koniec wyścigu" pomógł mi się wygrzebać z błota, bo po przewrotce trudno mi było się z niego wydostać wygrzebać, kilka razy pomógł mi bo jakoś przegapiłam strzałki i było mi z nim raźniej. Po połączeniu trasy dłuższej i krótszej , na bufecie zmartwiona pani ze Świętokrzyskiej ligi rowerowej spytała mi się jak mi się trasa podoba. "Bardzo mi się podoba" powiedziałam i wtedy zobaczyłam w jej oczach radość z niedowierzaniem :) . Przypomniała mi się wtedy taka opowieść z cyklu opowieści niesamowitych: Jedzie facet samochodem po okropnie dziurawej, źle wyprofilowanej drodze i nic nie mówi ale widać, że ma już tej drogi serdecznie dosyć. Nagle z ust wyrywa mu się: "No piękna ta droga". i jedzie dalej gdy nagle obok w samochodzie, na siedzeniu pasażera pojawia się blady facet i ze łzami w oczach mówi: Dziękuje wybawco. Jestem duchem wykonawcy tej drogi i za karę miałem straszyc tutaj do czasu az ktoś pochwali tą drogę i już straciłem nadzieję".
Musieli strasznie inni narzekać, a mi się podobało choć nienawidzę błota, giry mnie bolały, wytrzęsło mnie okropnie, trzy razy zaliczyłam glebę. Pierwszą zaraz na początku w grząskie błoto, drugą dupskiem w rzeczkę i trzecią w błoto. Jak dojechałam to wyglądałam jak diabeł a że jechałam bardzo długo to na obiad dostałam gotowane pyry i ogórki kwaszone. Karkówka, kiełbasa, smalec, chleb już wyszły. Kto późno przychodzi ten sobie szkodzi.
Po kapieli odebrałam puchar i poszłam na imprezę do białego rana. W niedzielę musiałam wcześnie wracać i nie mogłam spotkać się z Renią , choć bardzo chciałam.
Fajnie było, pewnie w przyszłym roku zrobią plaskacza i będzie nudne napieranie.
Kategoria wyścig
VeloToruń
d a n e w y j a z d u
36.70 km
0.00 km teren
01:16 h
Pr.śr.:28.97 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
FogtBikes Team wybierał się do Torunia na Velo. Wcześniej trenowali razem i szykowali się do tego wyścigu ale mimo to traktowali start jako zabawę i było wesoło.
Wcześnie rano, bo o 5 za oknem słyszałam deszcz, nie chciało się wstać, na spacerku z Tinuśką wydawało mi się , że jest nawet ciepło i chyba się przeciera. Po drodze do Torunia niebo zasnute było ciężkimi, burymi chmurami, ale nie padało. W Toruniu po przyjeździe i odebraniu pakietów też wyglądało całkiem, całkiem, a że przyjechaliśmy w miarę wcześnie to nawet się skimneliśmy. Jak otworzyłam oczki, po pół godzince, to na szybie pojawiły się pierwsze kropelki deszczu. K………. No nic, z cukru nie jesteśmy. Idziemy.
Zrobiliśmy sobie wspólna fotkę
Widać jak nam zimno.
I zaczęliśmy się szykować do startu. Michał Kwiatkowski, patronacka twarz wyścigu kręcił się po „miasteczku” ale nie zrobiłam mu tego honoru, żeby miał ze mną zdjęcie. ;) tylko pojechałam na rozgrzewkę. Bryy, rozgrzewkę. Właśnie zaczęło padać, a ja nie miałam żadnej kapoty, żeby chociaż na czas oczekiwania na start na plecy zarzucić. Zrezygnowałam z rozgrzewki, bo bym w sektorze zamarzła, tylko weszłam w sam środek między innych oczekujących. Giga (105 km) i Mini (36 km -ja) startowaliśmy razem. Mokro, zimno ale spokojnie. Jeszcze nigdy nie startowałam tak spokojnie. Przez miasto jechaliśmy może z 25 km/h i mi było zimno, więc zaczęłam dodawać i wyprzedzać, co oczywiście bardzo mi się podobało. Co jakiś czas komuś siadałam na kole, ale jak mi jechał za wolno, to przeskakiwałam i leciałam do przodu. W końcu powiesiłam się (za pozwoleniem) takiemu facetowi w moim wieku i mojej figury i sobie jechaliśmy. Niestety jak wyszłam na zmianę to został, a szkoda bo dobrze nam się jechało. Padający deszcz nie był tym o czym można było marzyć. Najgorzej jak po chwilowej przerwie znowu zaczęło padać i napadało mi do butów. To był największy ból. Ta zimna woda i marznące stopy. Ale trzeba było jechać i nie zważać na zimno i tak sobie jechałam w małej grupce, gdy nagle widzę, że jakoś peleton zwolnił, dopędzamy go jakos tak łatwo i pomyślałam co im? Opadli z sił? A to poboczem jechał rajd z Torunia na wycieczkę. Też im się pogoda trafiła do d…y jak nam. Szybko ich minęliśmy i nawet byłam zadowolona, że to nie czub wyścigu. Dobrze mi sie jechało aż do górki. Na górce dosyć długiej i nieco stromej ten mój ciężki zad pokazał , że mimo, że lekko schudł to jeszcze jest go stanowczo za dużo i pod górkę nie będzie łatwo. Wtedy doznałam wrażenia , ze jadę pociągiem a za oknem jedzie inny pociąg , znacznie szybszy. tzn. spłynęłam od mojej grupki. Szkoda, ale co tam , górka się skończyła i prawie dogoniłam "moją" grupkę, lecz wtedy wtrącił się traiatlonista. Triatlonista, bo miał bidon na kierownicy. K…a jak on jechał! Jak go wyprzedzałam, bo grupa odjeżdżała, to on wtedy mnie wyprzedzał a następnie stawał na pedałach i wyprawiał jakies akrobacje (chyba plecy bolały) wybijął z rytmu. Wyprzedzałam go i te jego akrobacje i próbowałam spawać, bo oczywiście zostawił lukę ale kosztowało mnie to wiele sił a ten k…..s wisiał mi na kole , odpoczywał, a potem znowu wyjeżdżał i robił jakieś rybki, zjeżdżał z asfaltu na pobocze. Spytałam go czy się dobrze czuje, a on, że świetnie, i jakos tak głupio się czuje. Nie miałam już siły gonić i odpuściłam grupke i jego w cholerę. Odjechał. Gdybym jeszcze kogoś miała do pomocy, to zrobilibyśmy ucieczkę od głupka ale sama nie dałam rady. Na 10 km do mety podłączył się do mnie chłopaczek (rocznik 2003), który na poboczu wiązał sobie buty i zapytał się czy go pociągnę. Pewnie, że pociągnę. I tak sobie razem jechaliśmy, gdy zobaczyliśmy, że kogoś doganiamy. Wiedziałam, że to nie ten tri bo naoglądałam się jego katany wystarczająco długo aby ja rozpoznać. Do mety było może z 5 km miałam jakoś dużo sił, więc zaczęłam gonić. Potem na Stravie ze zdumieniem stwierdziałam, ze przez 3,5 km odcinek jechałam ze srednia 40 km/h. Wyprzedziłam paru kolarzy a chłopaczek ciagle mi towarzyszył. Na 1 km przed metą zapytałam chłopaczka czy robimy efektowny wjazd. „Pewnie” mówi mały. To włączyłam jakiś tam podświadomy bieg i 45 km/h jechaliśmy, co sił. Na 500 m do mety myślałam , ze padnę ale powiedziałam sobie w duchu, ze już nie dużo, już tak blisko , nie zwolnę, jeszcze wyprzedziliśmy jakąś młodziutka dziewczynę i tri i jadę i widzę metę i widzę śliską matę pomiaru czasu i stojących za nimi ludzi a w głowie straszna myśl, że musze wyhamować.
Udało się.
W nikogo nie wjechałam i medal dostałam.
Oczywiście nikt nie zauważył, ani nie przeżywał mojej glorii i wewnętrznego mojego zwycięstwa, ale co tam. Najważniejsze, że bardzo mi się humor poprawił i samopoczucie.
Z chłopaczkiem przybiliśmy sobie „piątkę” . Młody taki, pryszczaty, bardzo grzeczny. Fajny, będą z niego ludzie-rowerzyści.
Zrobiłam sobie selfika
Te ślady na ustach to nie ślady po namiętnych pocałunkach lub kłach wampira to tylko febry. ;)
Na mecie Henryk Sytner opowiadał głupoty jako spiker i było bardzo sympatycznie lecz po chwili zrobiło mi się tak zimno, że musiał biec do auta. Autentycznie biec, żeby trochę się rozgrzać. Dobrze, że przewidująco wzięłam cały komplet do przebrania i wierzcie mi, że miałam to gdzieś czy ktoś minie widzi na golasa. Najważniejsze było ubrać coś ciepłego i napić się gorącej herbatki, którą przywiozłam z sobą w termosiku. (Błogosławiłam opatrznośc za pomysł zabrania termosiku z herbatką).
Ledwie się przebrałam a nadjechał średni dystans, który obstawiła druzyna FogtBikes. Szybko poleciałam zobaczyć jak poszło Fogtom a przede wszystkim czy Marcin dojechał w całości. Przyjechali wszyscy. Ze strategii nie wiele wyszło, ale wszyscy przylecieli w czubie i FogtBikes Team zajął I miejsce drużynowe. Gratki .
Niestety było dużo wypadków. Sama widziałam jak chłopak poślizgnął się na pasach i przetarł tyłkiem po asfalcie. Potem mijaliśmy jakieś resztki pod opieką pogotowiapo karambolu leżące i siedzące w rowie . Marcin tez widział tuz przed nim, jak peleton zafalował i padł jak długi. Na każdym dystansie był karambol. Było ślisko ale dojechałam w całości, poprawił mi się humor i jechało mi się rewelacyjnie, może dlatego, że zimno było i spieszyło mi się do ciepłej herbatki ;)
Miejsca:
204/304 open
24/61 kobiet
9/16 K3
Kategoria szosa, wyścig, z małżonkiem
Z najlepszą biegaczką z Pobiedzisk
d a n e w y j a z d u
32.00 km
0.00 km teren
02:30 h
Pr.śr.:12.80 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Jakoś tak się zgadałyśmy z Patrycją, że ona by się przejechała
na rower ze mną i nigdy nam nie pasowało. A to ona miała zawody (zwycięskie), a
to ja zwycięsko byłam na końcu tabeli i nie pasowało. W sobotę też już trochę
zwątpiła czy chce jechać ale ja powiedziałam, że to nie są jakieś biegi tylko rower a rowerzysta się żadnej
pogody nie boi, więc jedziemy i już. Mądra dziewczyna zgodziła się ze mną. Marcin stwierdził, ze on pojedzie sobie z
nami trochę pokręcić przed Velo i po spotkaniu
na pobiedziskim rynku ruszyliśmy w las. Oczywiście błoto było takie, że po 2
km wszyscy byliśmy mokrzy i ubabrani jak diabły.
Stwierdzam, ze nie lubię błota
ale albo błoto albo kanapa. Siedzenie/ leżenie na kanapie jest bardzo przyjemne
ale jeszcze bardziej jest przyjemnie po kąpieli błotnej a następie wannowej.
Patrycja
jest drobniutka, lekka i silna i tylko tak śmigała po lesie a gęba jej się
smiała od ucha do ucha. Jak nie umiała albo jej się nie chciało poprzekładać przerzutek to podjeżdżała na
stojaka wcale się nie męcząc. Chciałabym tak bo znowu zipałam jak lokomotywa.
Było fajnie. Patrycja podziwiała okolice, w których nigdy nie była (okolice
Rujscy) a słonko jakby chcąc nam pokazać piękno tamtych lasów świeciło. Krótko,
ale zawsze chociaż trochę.
Były tez pogaduchy i poważne rozmowy i tak nie wiedzieć
kiedy stuknęło nam 32 km.
Fajnie
Kategoria ustawka, wycieczka, z małżonkiem
Z Martą
d a n e w y j a z d u
15.00 km
0.00 km teren
01:04 h
Pr.śr.:14.06 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Nie pojechałam do Środy na wyścig. Zapłacony był ale nie pojechałam. Mniejsza o powody. Widząc moje przygnębienie Martusia zaproponowała, żebym się może nie załamywała, tylko poszła na rower a jeszcze lepiej na rower z nią. Bardzo mnie zdziwiła, bo to chyba było duże poświecenie ale obu nam się gęby śmiały jak wróciłyśmy do domu. Było bardzo przyjemnie. Objechałyśmy dwa jeziorka i zrobiłyśmy 15 km. Brawo Marta :)
miejskim
d a n e w y j a z d u
0.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:jakiś taki co się trafi :)
Jeszcze niedawno udawało mi się wypożyczyć i jechać bez problemu miejskim rowerem. Jednak nie dzisiaj. W pociągu komfortowo, mogłam zająć sobie miejsce leżące, siedzące, wiszące, prawie każde. Było jeszcze parę sierot co jechały do pracy, ale tez wykorzystywały czas na spanie. Niestety po wyjściu z pociągu nie było już tak kolorowo. Ja i jeszcze dwóch facetów lataliśmy od roweru do roweru, próbując je wynająć ale wspólnie stwierdziliśmy , że nic z tego i poszliśmy w cholerę. To znaczy ja na autobus. Autobus jadący sobie na majówkę chyba, a nie do roboty, bo niezgodnie z rozkładem.
Tak więc reasumując dupa była z jazdy miejskim w dniu dzisiejszym.
Pokibicować
d a n e w y j a z d u
19.00 km
0.00 km teren
01:00 h
Pr.śr.:19.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Pokibicować tym co biegają. Popatrzeć na młodych i energicznych.
Mam kryzys
d a n e w y j a z d u
60.00 km
0.00 km teren
02:28 h
Pr.śr.:24.32 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Czytam opisy i wszystkim tak dobrze idzie. Zadowoleni z przejazdów, wycieczek, wyścigów a mi źle. Na wyścigach jestem ostania albo przeżywam wielką radość, że jeszcze jakieś sieroty za mną zostały. Ledwie się dowlekłam jadąc za Marcinem te śmieszne 60 km a inni walą po 100, 200 i jadą dalej. Ja jestem zmęczona. Zabrakło mi energii. Koniec
Po naszym lesie
d a n e w y j a z d u
15.20 km
15.20 km teren
01:23 h
Pr.śr.:10.99 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Poniedziałek miałam wolny ale ciągle mi coś przeszkadzało,
żeby pójść na rower. Dopiero popołudniu jak Marcin wrócił z delegacji, zły jak
jasny pierun, pojechaliśmy razem do lasu. Giry i łapsko bolały mnie jak cholera
ale przydało się rozjechanie. W lesie fajnie, ciepło, zostałam królową hopków
(wreszcie zapisało, ze tam jechałam) a i tak się dowiedziałam od Marcina, ze z
taką prędkością to się biega a nie jeździ na rowerze co też potwierdziła Strava
zapisując moja jazdę jako bieg ;(. Paskudy, ja tak się cieszyłam, że OSa całego
podjechałam i po hopkach z przytupem przejechałam a tu taki afront ;p
Bobrowo-Zgniłebłota-Bobrowo
d a n e w y j a z d u
34.80 km
0.00 km teren
01:26 h
Pr.śr.:24.28 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Obudziło mnie słonko, giglające mnie po nosie przez okno.
Pomimo, że w ośrodku , rowerzyści a
właściwie kibice rowerzystów, zrobili sobie nocną balangę, spałam jak zabita i
tylko ciepłe promienie słonka były wstanie spowodować pobudkę. Jak się okazało
o 6 rano ale było tak pięknie, że szkoda było gnić w łóżku. Marcin tez się
obudził i poszliśmy nad jezioro.
Mówię Wam, cudnie, zero wiatru , klara świeci , ptaki
latają, rybki w wodzie pluskają, cudownie :).
Tak cudownie, ze nie chciało mi się wyjeżdżać. Chciałam tam
zostać, rozstawić sobie leżaczek i być na wczasach, jednak Marcin stwierdził,
że fajnie by było pojeździć na rowerze a najlepiej w Bobrowie. Pojechaliśmy do
Bobrowa a ja cały czas się zastanawiałam czy mam siły i nerwy , żeby znowu
jechać z autem na plecach i patrzeć jak mi wszyscy uciekają. Stwierdziłam, że muszę
spróbować i jechać, bo potem będę żałowała, będę się nudziła i w ogóle po kiego tu stać na
mecie jak mogę sobie pozwiedzać i ewentualnie po pierwszym z dwóch kółek
zjechać.
Na starcie troszkę zaczęło wiać ale słonko świeciło.
Ustawiłam się na starcie, chwila moment, wystrzał i lecimy. Tym razem z górki
co nie zmieniło faktu , ze znowu zostałam z tyłu chyba tylko dlatego, że dupa
jestem. Jednak tym razem udało mi się dogonić dwóch dziadków 80 letnich (autentycznie
rocznik 1937) i gościa co postanowił pojechać bez numeru. Zapytałam się
grzecznie czy mogę się podczepić. Dziadki nie mieli nic przeciwko a za nami
czaił się znany mi samochód. Jednak tym razem jeden z dziadków nie wytrzymał
strasznego tempa 30 km/h i przejął moją przyjemnośc jechania z samochodem.
Zostaliśmy w trzech i jakoś tam szła współpraca a wiało coraz mocniej. Gdy wychodził
na zmianę facet bez numerka to jechaliśmy powyżej 30, gdy ja to poniżej 30 a gdy dziadek to coś koło 20 km/h i
wtedy mogłam nieco odpocząć. Pięknie się jechało, ale co z tego jak po
pierwszym kółku dziadek postanowił razem z facetem zjechać i musiałam dygać
sama. Przez sekundę jak właśnie zaczął sypać grad, wpadłam na pomysł, że wrócę
i zjadę, ale nie, to nie honorowo, jak powiedziałam,
że dwa kółka to dwa i odgoniłam tą diabelską myśl od siebie. Na 5 km przed metą
przyjechał mój wybawca, czyli mój małżonek i swym wspaniałym, wysportowanym
ciałem zasłonił mnie od wiatru i ryczał, że mam jechać szybciej, aż w końcu
użył argumentu, że śmieciara jedzie i mnie zaraz złapie. To podziałało, choć na
metę pod górkę doleciałam ostatkiem sił.
Nie byłam ostatnia . Na szczęście
dziadek tez był honorowy i nie zjechał po pierwszym kółku. Chwała mu za to!!
Bardzo mi się podobało choć wiało, padało, gradziło, były
pagóry do obrzydzenia ale zabawa w uciekanie była fajna a do tego widoki jak z
bajki wynagradzały trudy. Lasy, jeziora, rzeczki, mostki rewelajka. Polecam te
okolice :)
Po południu przyjechaliśmy do domku, dziewczyny powiedziały,
że się bardzo stęskniły, pies tez wyraził swoją radość, wszystko w domu w
porządku. Dom cały, dzieci całe, imprezy nie było. Super weekend, taki na
odstresowanie ;)
Kategoria szaleństwo, wyścig, z małżonkiem
Brodnica tour
d a n e w y j a z d u
27.00 km
0.00 km teren
01:10 h
Pr.śr.:23.14 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Marcin mówił, że fajna trasa, że dam radę i że pięknie to
się nie zastanawiałam.
Brodnica to miasto 200 km od domciu.
Daleko, więc zamówiłam spanie w nieznanym mi ośrodku wczasowym i z rana
pojechaliśmy podbijać Brodnickie szosy. Po drodze tak tylko patrzyliśmy
zza szyby auta jak wietrzysko szaleje, czarne chmury grożą gradem a słonka
wcale nie widać. Na start dojechaliśmy na czas, szybka rejestracja i rozgrzewka. Zimno było
jak …………………. choć termometr wskazywał 110C . Wierzyć się nie
chciało, że jeszcze 2 tygodnie temu jechałam na krótko i biegałam na bosaka w
trawie pełnej fiołków a teraz najlepiej by było odziać się w kożuch, czopke i
filcowe okulory ;)
Start z wiatrem w gębę i pod górkę. W związku z tym od razu zostaję w tyle. No
chyba, ze nie liczyć tych co się zaraz wywalili i już nie pojechali. Do
pokonania 27 km pętla. Niby niedużo, ale już po pierwszej sztajfie miałam
dosyć. Migali mi w oddali zawodnicy ale wszelkie próby dojechania kończyły się
na niepowodzeniu. I wtedy pojawił się ON. Na 5 km zaczął mnie ścigać samochód z
haniebnym napisem na masce: „KONIEC WYŚCIGU” Ja pierdziu!Jedzie to to za tobą, pierdzi zarzynanym
silnikiem i czeka na twoja kapitulację aby zabrać Cię i rower twój do
śmieciary. „Niedoczekanie twoje” myślę
sobie, „choćbym miała zdechnąć pojadę pod ten wiatr”, który tak szarpał, że raz
wypchnął mnie na środek drogi, raz na zakręcie wywalił mnie na przeciwny pas a
raz prawie przygniótł mnie do ziemi. Jadę i patrzę jak z górki kilometry
znikają jak kamfora a pod górkę mozolnie mijają i myślę: ”jeszcze trochę, już
połowa za tobą, dasz radę, nie dasz się zabrać do śmieciary” . Jest ciężko,
giry bolą, auto jak złośliwy cień podąża moim tropem a do mety daleko. Na
jakieś 7 km do mety wjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu. Wtedy to byłam
wdzięczna, że mam ochronę w postaci samochodu jadącego za mną i osłaniającego
mój zadek, nawet jak miał taki okropny napis, bo cały czas mijały mnie tiry,
osobówki, słynące z szybkości i brawury białe wanny i motory. Po zjechaniu z
drogi szybkiego ruchu, jak już miałam nadzieję,
że już niedaleko, to zaczął się długi, połatany asfaltowy podjazd z wiatrem
centralnie w mordę. Podobno wiało 70km/h więc już się nie dziwię, że były
momenty gdy widziałam ciemność, ale udało się! Dojechałam do mety i mogłam
pokiwać kierowcy „okropnego” samochodu, który pojechał szukać następnej ofiary,
aby szarpać nerwy komuś innemu ;).
Na mecie okazało się, że Marcin pojechał z kluczykami do
auta w kieszeni i ma jeszcze jedno kółko ztrzech do zrobienia. Momentalnie zrobiło mi się zimno bo wietrzysko
przewiewało wszystko. Na szczęście start/meta były przy szkole a w jadalni
serwowano kapuśniak i naleśniki. Naleśniki były zimne, kapuśniak gorący, Marcin
przyjechał niebawem. Ubrałam się we wszystko co miałam pod ręką. Przebrałam się
w suche ciuchy, dodatkowo założyłam dwie czapki, rękawiczki, zimową kurtkę a
jeszcze przez długi czas mną telepało.
Na osłodę, w tomboli wygrałam trochę żeli, szejkera do
białeczka i wyjrzało słonko.
Jak dojechaliśmy do ośrodka zrobiło się
juz bardzo słonecznie, najedliśmy się super jedzonka i gęba zaczęła mi się rozjaśniać i
już przyjaźniej zaczęłam myśleć o tym samochodzie i o trudnej trasie i
zachciało mi się znowu jechać w następnym wyścigu, który miał odbyć się w
niedzielę.