Kwiecień, 2017
Dystans całkowity: | 359.50 km (w terenie 39.20 km; 10.90%) |
Czas w ruchu: | 16:38 |
Średnia prędkość: | 19.39 km/h |
Liczba aktywności: | 12 |
Średnio na aktywność: | 29.96 km i 1h 39m |
Więcej statystyk |
Mam kryzys
d a n e w y j a z d u
60.00 km
0.00 km teren
02:28 h
Pr.śr.:24.32 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Czytam opisy i wszystkim tak dobrze idzie. Zadowoleni z przejazdów, wycieczek, wyścigów a mi źle. Na wyścigach jestem ostania albo przeżywam wielką radość, że jeszcze jakieś sieroty za mną zostały. Ledwie się dowlekłam jadąc za Marcinem te śmieszne 60 km a inni walą po 100, 200 i jadą dalej. Ja jestem zmęczona. Zabrakło mi energii. Koniec
Po naszym lesie
d a n e w y j a z d u
15.20 km
15.20 km teren
01:23 h
Pr.śr.:10.99 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Poniedziałek miałam wolny ale ciągle mi coś przeszkadzało,
żeby pójść na rower. Dopiero popołudniu jak Marcin wrócił z delegacji, zły jak
jasny pierun, pojechaliśmy razem do lasu. Giry i łapsko bolały mnie jak cholera
ale przydało się rozjechanie. W lesie fajnie, ciepło, zostałam królową hopków
(wreszcie zapisało, ze tam jechałam) a i tak się dowiedziałam od Marcina, ze z
taką prędkością to się biega a nie jeździ na rowerze co też potwierdziła Strava
zapisując moja jazdę jako bieg ;(. Paskudy, ja tak się cieszyłam, że OSa całego
podjechałam i po hopkach z przytupem przejechałam a tu taki afront ;p
Bobrowo-Zgniłebłota-Bobrowo
d a n e w y j a z d u
34.80 km
0.00 km teren
01:26 h
Pr.śr.:24.28 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Obudziło mnie słonko, giglające mnie po nosie przez okno.
Pomimo, że w ośrodku , rowerzyści a
właściwie kibice rowerzystów, zrobili sobie nocną balangę, spałam jak zabita i
tylko ciepłe promienie słonka były wstanie spowodować pobudkę. Jak się okazało
o 6 rano ale było tak pięknie, że szkoda było gnić w łóżku. Marcin tez się
obudził i poszliśmy nad jezioro.
Mówię Wam, cudnie, zero wiatru , klara świeci , ptaki
latają, rybki w wodzie pluskają, cudownie :).
Tak cudownie, ze nie chciało mi się wyjeżdżać. Chciałam tam
zostać, rozstawić sobie leżaczek i być na wczasach, jednak Marcin stwierdził,
że fajnie by było pojeździć na rowerze a najlepiej w Bobrowie. Pojechaliśmy do
Bobrowa a ja cały czas się zastanawiałam czy mam siły i nerwy , żeby znowu
jechać z autem na plecach i patrzeć jak mi wszyscy uciekają. Stwierdziłam, że muszę
spróbować i jechać, bo potem będę żałowała, będę się nudziła i w ogóle po kiego tu stać na
mecie jak mogę sobie pozwiedzać i ewentualnie po pierwszym z dwóch kółek
zjechać.
Na starcie troszkę zaczęło wiać ale słonko świeciło.
Ustawiłam się na starcie, chwila moment, wystrzał i lecimy. Tym razem z górki
co nie zmieniło faktu , ze znowu zostałam z tyłu chyba tylko dlatego, że dupa
jestem. Jednak tym razem udało mi się dogonić dwóch dziadków 80 letnich (autentycznie
rocznik 1937) i gościa co postanowił pojechać bez numeru. Zapytałam się
grzecznie czy mogę się podczepić. Dziadki nie mieli nic przeciwko a za nami
czaił się znany mi samochód. Jednak tym razem jeden z dziadków nie wytrzymał
strasznego tempa 30 km/h i przejął moją przyjemnośc jechania z samochodem.
Zostaliśmy w trzech i jakoś tam szła współpraca a wiało coraz mocniej. Gdy wychodził
na zmianę facet bez numerka to jechaliśmy powyżej 30, gdy ja to poniżej 30 a gdy dziadek to coś koło 20 km/h i
wtedy mogłam nieco odpocząć. Pięknie się jechało, ale co z tego jak po
pierwszym kółku dziadek postanowił razem z facetem zjechać i musiałam dygać
sama. Przez sekundę jak właśnie zaczął sypać grad, wpadłam na pomysł, że wrócę
i zjadę, ale nie, to nie honorowo, jak powiedziałam,
że dwa kółka to dwa i odgoniłam tą diabelską myśl od siebie. Na 5 km przed metą
przyjechał mój wybawca, czyli mój małżonek i swym wspaniałym, wysportowanym
ciałem zasłonił mnie od wiatru i ryczał, że mam jechać szybciej, aż w końcu
użył argumentu, że śmieciara jedzie i mnie zaraz złapie. To podziałało, choć na
metę pod górkę doleciałam ostatkiem sił.
Nie byłam ostatnia . Na szczęście
dziadek tez był honorowy i nie zjechał po pierwszym kółku. Chwała mu za to!!
Bardzo mi się podobało choć wiało, padało, gradziło, były
pagóry do obrzydzenia ale zabawa w uciekanie była fajna a do tego widoki jak z
bajki wynagradzały trudy. Lasy, jeziora, rzeczki, mostki rewelajka. Polecam te
okolice :)
Po południu przyjechaliśmy do domku, dziewczyny powiedziały,
że się bardzo stęskniły, pies tez wyraził swoją radość, wszystko w domu w
porządku. Dom cały, dzieci całe, imprezy nie było. Super weekend, taki na
odstresowanie ;)
Kategoria szaleństwo, wyścig, z małżonkiem
Brodnica tour
d a n e w y j a z d u
27.00 km
0.00 km teren
01:10 h
Pr.śr.:23.14 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Marcin mówił, że fajna trasa, że dam radę i że pięknie to
się nie zastanawiałam.
Brodnica to miasto 200 km od domciu.
Daleko, więc zamówiłam spanie w nieznanym mi ośrodku wczasowym i z rana
pojechaliśmy podbijać Brodnickie szosy. Po drodze tak tylko patrzyliśmy
zza szyby auta jak wietrzysko szaleje, czarne chmury grożą gradem a słonka
wcale nie widać. Na start dojechaliśmy na czas, szybka rejestracja i rozgrzewka. Zimno było
jak …………………. choć termometr wskazywał 110C . Wierzyć się nie
chciało, że jeszcze 2 tygodnie temu jechałam na krótko i biegałam na bosaka w
trawie pełnej fiołków a teraz najlepiej by było odziać się w kożuch, czopke i
filcowe okulory ;)
Start z wiatrem w gębę i pod górkę. W związku z tym od razu zostaję w tyle. No
chyba, ze nie liczyć tych co się zaraz wywalili i już nie pojechali. Do
pokonania 27 km pętla. Niby niedużo, ale już po pierwszej sztajfie miałam
dosyć. Migali mi w oddali zawodnicy ale wszelkie próby dojechania kończyły się
na niepowodzeniu. I wtedy pojawił się ON. Na 5 km zaczął mnie ścigać samochód z
haniebnym napisem na masce: „KONIEC WYŚCIGU” Ja pierdziu!Jedzie to to za tobą, pierdzi zarzynanym
silnikiem i czeka na twoja kapitulację aby zabrać Cię i rower twój do
śmieciary. „Niedoczekanie twoje” myślę
sobie, „choćbym miała zdechnąć pojadę pod ten wiatr”, który tak szarpał, że raz
wypchnął mnie na środek drogi, raz na zakręcie wywalił mnie na przeciwny pas a
raz prawie przygniótł mnie do ziemi. Jadę i patrzę jak z górki kilometry
znikają jak kamfora a pod górkę mozolnie mijają i myślę: ”jeszcze trochę, już
połowa za tobą, dasz radę, nie dasz się zabrać do śmieciary” . Jest ciężko,
giry bolą, auto jak złośliwy cień podąża moim tropem a do mety daleko. Na
jakieś 7 km do mety wjechaliśmy na trasę szybkiego ruchu. Wtedy to byłam
wdzięczna, że mam ochronę w postaci samochodu jadącego za mną i osłaniającego
mój zadek, nawet jak miał taki okropny napis, bo cały czas mijały mnie tiry,
osobówki, słynące z szybkości i brawury białe wanny i motory. Po zjechaniu z
drogi szybkiego ruchu, jak już miałam nadzieję,
że już niedaleko, to zaczął się długi, połatany asfaltowy podjazd z wiatrem
centralnie w mordę. Podobno wiało 70km/h więc już się nie dziwię, że były
momenty gdy widziałam ciemność, ale udało się! Dojechałam do mety i mogłam
pokiwać kierowcy „okropnego” samochodu, który pojechał szukać następnej ofiary,
aby szarpać nerwy komuś innemu ;).
Na mecie okazało się, że Marcin pojechał z kluczykami do
auta w kieszeni i ma jeszcze jedno kółko ztrzech do zrobienia. Momentalnie zrobiło mi się zimno bo wietrzysko
przewiewało wszystko. Na szczęście start/meta były przy szkole a w jadalni
serwowano kapuśniak i naleśniki. Naleśniki były zimne, kapuśniak gorący, Marcin
przyjechał niebawem. Ubrałam się we wszystko co miałam pod ręką. Przebrałam się
w suche ciuchy, dodatkowo założyłam dwie czapki, rękawiczki, zimową kurtkę a
jeszcze przez długi czas mną telepało.
Na osłodę, w tomboli wygrałam trochę żeli, szejkera do
białeczka i wyjrzało słonko.
Jak dojechaliśmy do ośrodka zrobiło się
juz bardzo słonecznie, najedliśmy się super jedzonka i gęba zaczęła mi się rozjaśniać i
już przyjaźniej zaczęłam myśleć o tym samochodzie i o trudnej trasie i
zachciało mi się znowu jechać w następnym wyścigu, który miał odbyć się w
niedzielę.
III Wielkanocny bieg??? z jajejm
d a n e w y j a z d u
25.00 km
24.00 km teren
01:59 h
Pr.śr.:12.61 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Pobiedziska Running Team to taka grupka zapaleńców w Pobiedziskach, która zrzesza zakręconych na temat sportu. Najpierw byli biegacze stąd running a teraz są już rowerzyści i kijkarze. Tradycją już się stało, że w drugi dzień Świąt odbywa się bieg albo gwiazdkowy albo z jajem. W tym roku tak jakoś wyszło, że zostaliśmy zaproszeni do zrobienia tras rowerowych. Marcin zrobił trasę szosową a ja spacer po terenie.
Start i meta odbyła się w Zajeździe Rzepicha koło Pobiedzisk gdzie zebrała się kupa wiary
w tym 4 chłopaków i jedna dziewczyna chętni na MTB i 2 chętnych na szosę.
Było krótkie przemówienie i pojechaliśmy.
W założeniu miał być spacer po lesie ale raczej nie był to spacer. Bo co to za zabawa jechać po płaskim i szerokim??? lepiej pojeździć po górkach i dołkach. W połowie drogi, tak dla uatrakcyjnienia, dorwał nas deszcz i po chwili wszyscy byliśmy mokrzy i ubłoceni. Jednak chyba się podobało bo po przejechaniu chopków wszyscy dojechali z bananami na twarzy a Marysia powiedziała: "W życiu bym tego sama nie przejechała, a tak mi się podobało" a jak dojechałyśmy do mety to usłyszałam: "no niech mi ktoś powie, że jeżdżenie po naszych lasach jest nudne". Myślę, że nudnie nie było bo zaproponowałam objechanie trzech jezior Dębiniec, Brzostek i Drążynek, podjazdy w dwóch wąwozikach, przeprawę przez rzeczkę, zjazdy po błocie i prawie wjazd na najwyższe wzniesienie PK Promno o szumnej nazwie 123 czy cos koło tego . Ostatnie km jechałyśmy z Marysią, chłopaków puściłam samych, żeby wcześniej napili sie gorącej herbaty i zjedli ciasta a my z predkością 5km/h brnęłyśmy do mety. Pocieszałam Marysię jak mogłam: "jeszcze tylko jeden zakręt i już widzimy zakręt, za którym będzie zakręt, za którym już niedaleczko i będzie Rzepicha ;).
Wróciliśmy ubabrani jak nieboskie stworzenia, do tego stopnia, że jak jednego z moich współtowarzyszy zobaczyła matka to tylko krzyknęła :"Boże, jak ty wygladasz" i załadowała chłopaka w koc i do auta ;) Ciekawe czy w przyszłym roku będą chętni na wycieczkę ;).
Było fajnie, tak się cieszę i niechcąc zapeszyć mam nadzieję, że choróbska w swojej gorszej odsłonie mnie na jakiś czas opuściły. Obojczyk boli ale jakoś dajemy razem radę, żyły tez jakoś trzymam w ryzach, na lekach jest w miarę dobrze, Haszimoto pod kontrolą, więc szalejemy na rowerach ile się da! :)
Kategoria ustawka, wycieczka, z małżonkiem
Wielkanocnie
d a n e w y j a z d u
23.00 km
0.00 km teren
01:40 h
Pr.śr.:13.80 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
Obudziliśmy się wcześnie, bo jak można pospać to jednak się nie pośpi. Pies chce siku, Marta i Zośka wtulają się nas i zabierają kołdrę, gnoty wyleżane dają znać , że dosyć tego dobrego a oczy zaczynają wygniwać, więc wstaliśmy i zrobiliśmy świąteczne śniadanie. Skromne , bo ile można zjeść, ale kiełbacha, jajo, chleb i baranek co raczej przypominał psa (taki Zosi zawsze wychodzi) były. Na dodatek 3 rodzaje chrzanu, dwie różne musztardy i rzeżucha.
Wczoraj w kościele ubawiłam się, choć powaga powinna być, ale jak tu się nie śmiać jak w drodze do kościoła znalazłyśmy lujt kiełbasy polskiej (poświęconą pies zjadł) a w samym kościele dzieciaczki kłóciły się które z nich powinno mieć tą bułkę w koszyku a podczas święcenia tuz za nami usłyszałam taki dialog:
- kto mnie polał!!!!
- Ten pan , to ten pan w białym !!! Nie ja !!!
Po śniadaniu na kawę przyjechała teściowa z moim tatą, a że musieli kolędować dalej to szybko pojechali a my o 11 wzięliśmy i zabraliśmy się na rower. Pogoda była piękna. Przez chwilę nawet słyszałam jak w kask wali mi grad ale go nie widziałam bo akurat zjeżdżałam po błocie i miałam umazane okulary. Potem wyszło słonko i znowu zaszło i zaczęło padać a my sobie jeździliśmy.
Zaliczyłam lekką glebkę na śliskim korzeniu i kąpiel błotną jedną nogą. Czyste MTB.
Pięknie było :)
Kategoria z małżonkiem
Na działkę ugotowac coś w kociołku :)
d a n e w y j a z d u
7.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Nie chciało mi się jechać ale zmieniłam tylko rower z szosy na górala i pojechałam. W pierwszym momencie czułam się co najmniej dziwnie z tą szeroka kierownicą, jak na zjazdówce. Śmiesznie. Zdążyłam ugotować potrawę na ognisku zanim znajomi przyszli i było bardzo miło. Słońce wyszło i zrobiło się ciepło, tak akurat, żeby żałować, że to koniec weekendu.
Kategoria Rodzinnie
Na szosę :)
d a n e w y j a z d u
53.00 km
0.00 km teren
02:10 h
Pr.śr.:24.46 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Po pogórach dorobili asfaltu i można zrobić fajną pętelkę :)
W Czerniejewie na kawkę zapraszały mnie takie misie lecz kawiarnia była zamknięta.
Kategoria szosa
Z pracy
d a n e w y j a z d u
32.00 km
0.00 km teren
02:00 h
Pr.śr.:16.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Pod wiatr. Cięzko się jechało. Potem wzięłam jeszcze Tinusię, żeby sobie pobiegała przy rowerze.
Opowieść o MTB Krzywiń jak już zmęczenie minęło ;)
d a n e w y j a z d u
1.50 km
0.00 km teren
00:07 h
Pr.śr.:12.86 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Ja wiedziałam, że łatwo nie będzie. Gdyby była to trasa z zeszłego roku, ta którą
Marcin jechał to bym nie pojechała. Jednak organizatorzy zlitowali się nad
fujarami czyt- starymi, okrągłymi, połamanymi , bezkondycji babami i trochę
ułatwili, co nie znaczy, że było łatwo. Łatwo to było jak omijaliśmy sekcję
techniczną zarezerwowana dla mega i giga. Tego łatwego (czyt . chwila po w
miarę płaskim) było ledwie jakieś 2 km a potem pod górkę, z górki, piach, wąwóz
pod górkę z koleinami, zjazd po kamlotach, podjazd po kamlotach, dróżki leśne z
zakrętasami itd. Ponieważ na starcie stanęłam na
samiutkim końcu końca to jakiś czas łapałam trochę słabszych i w końcu zaczęłam
jechać z jakimś chłopakiem z Poznania. Ubawił mnie kolega jak nic. Ciągle mi się
pytał kiedy będzie asfalt. „Pocieszyłam” go, że asfaltu nie będzie, bo to jest
MTB, ale może się jakiś zdarzy. Był asfalt raz 50 metrów i raz z 500 metrów sztajfy
do zdechnięcia. Kolega potem pochwalił mnie za kondycję, lecz znowu musiałam go
zgasić, bo powiedziałam, że kondycji to ja za cholerę nie mam, bo przez ten
głupi obojczyk to mało mogę jeździć. Potem na dobitkę , gdy dowiedziałam się,
że jedzie mega powiedziałam mu, że będzie tylko jeszcze trudniej, bo mega oprócz
dystansu różni się jeszcze stopniem trudności. Myślę, że chyba jednak
pozostanie przy szosie ;).
Po jakimś następnym podjeździe w wąwozie siły już mi zupełnie opadły, łapsko, zaczęło boleć, więc stwierdziłam,
że koniec wyścigu, robię rekreację i zaczęłam się rozglądać. Widoki przepiękne . Słońce świeciło jak w
pełni lata, drzewa zaczęły puszczać listeczki, z pola zalatywało obornikiem ;).
Po połączeniu z mega mijali mnie co chwilę jacyś znajomi i pozdrowieniom nie
było końca. Jak już się wydawało, że do mety nic już się nie zdarzy to
wjechaliśmy w taki niewinny lasek z rozlaną rzeczułką. Miałam do wyboru albo
ryzykować, że przejadę i upypłać rower i ewentualnie siebie albo upypłać
siebie. Wybrałam tą drugą opcję i wlazłam w to błoto do pół łydki. A takie
piękne , amerykańskie, skarpetki miałam ;).
Dojechałam , zmęczyłam się a potem
polatałam sobie bosymi stopami po trawie w której rosły fiołki (to po to co by
nóżki lepiej pachniały po tym błocie) .
Dodam jeszcze, że zaskoczył mnie bufet. Głodna byłam to się
nażarłam sałaty z plasterkami szyneczki, makaronu z padliną i bananów.
Jedyne co mi się nie podobało, to to, ze można sobie zmienić
dystans i tym sposobem zamiast 5 (nie ostatnia) w K4+ byłam 10. Jak się deklarujesz
to jedziesz albo masz DNF a nie jakieś zminy. Ja tez już nie mogłam ujechać a nie
mogłam zmienić dystansu z mini na mini mini ;)
Kategoria z małżonkiem