Poznań Bike Challange
d a n e w y j a z d u
40.00 km
0.00 km teren
02:05 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zdobywca pucharów ;)
Poznań Chellenge zawitał do mojej wsi w piękną słoneczną aczkolwiek wietrzystą niedzielę. Na tyle gwizdało, że mi co chwilę przewracało parasol plażowy, z nogą z kija od szczotki (laski gdzieś zadziały girę), który miał być punktem rozpoznawczym mojego posterunku kibicowsko-fotograficznego. Złożyłam parasol, rozsiadłam się na krzesełku, nalałam sobie herbatki z termosiku (tez je przytaszczyłam z domu a co! ) i czekałam na kolarzy oraz ewentualnych innych kibiców.
Zaanonsowali się Jacek i Jarek ale jak się okazało przez moje niewielkie spóźnienie na posterunku wywołane zamieszaniem z szukaniem giry do parasola pojechali już sobie dalej. Wsadziłam gwizdek w gębę i czekałam. Długo nie trzeba było czekać bo po jakiś 20 minutach się zjawiła czołówka. A w czołówce migają mi stroje goggli i fogtów. Czyste szaleństwo kibica. Gwizdek gwiżdże, łapy klaszczą i jednocześnie robią zdjęcia, gęba wrzeszczy, brakowało mi tylko rąk, żeby wywijać gogglowską kataną nad głową. Wykonując te wszystkie czynności naraz zgryzłam gwizdek i ochrypłam. Parę zdjęć zrobiłam, wprawiłam w zdumienie lokersów, że można tak szaleć i opadłam na krzesełko. Tak się zmęczyłam tym kibicowaniem, że rowerzyści jadący już na rowerach MTB i trekkingach i jakiś takich podobnych do mojej czarnej mamby dopingowani byli przeze mnie z mniejszym entuzjazmem i z poziomu krzesełka. Lubie te emocje, które chociaż trochę zastępują mi ściganko. Ponieważ było mi mało tego dopingowania poleciałam do chaty przebrać się wsiąść na rower i pogonić za rowerzystami jak za kawalerzystami a zwłaszcza, że niezłe ciacha tam jechały ;). W domu sajgon. Laski się pokłóciły, poobrażały, popłakały , nie rozmawiają ze sobą, nie chcą się widzieć i zaraz chyba dojdzie do ręko- albo zębo- czynów. Niewiele myśląc rzekłam, ze jedziemy na rower to im te fąfy przejdą. Marta od razu się zgodziła a Zośka ze złości, że jedzie Marta strzeliła focha i powiedziała że ona nigdy w życiu już na rower nie wsiądzie. (ja pierdzielę! POMOCY!!, Na rower!!!) Marta w miarę szybko się odziała i pojechałyśmy ale pod jednym warunkiem :”tylko po asfalcie gdzie nie ma pokrzyw”. Dobra pomyślałam sobie to cię ździebko po tym asfalcie przeczołgam i zarządziłam okrężną drogę do Wronczyna. We Wronczynie wjechałyśmy na trasę wyścigu tuż za czołówką. Musiałyśmy jechać lewą stroną, żeby nas nie staranowali kolarze ale za to atakowali nas zezłoszczeni samochodziarze w swoich jeździdłach, którzy przedzierali się leśnymi drogami i jak nie było policjanta albo wolontariusza wjeżdżali na asfalt. Niestety organizator nie zapewnił dostatecznej ilości pilnujących drogi i auta jeździły jak chciały. Wkurzyłam się na to i po przepuszczeniu paru szybszych grup kolarzy wtopiłyśmy się w wyścig. Marta dostała szwungu bo się bała i zaiwaniała jak szalona, ze ledwie mi tchu starczało a jej siły starczyło tylko do Wierzonki, gdzie rozstawione było stoisko Fogta. Tam się Marcie podobało bo dostała banana, ciastka i wodę oraz dzwonek z napisem Shimano w rękę i chyba poczuła bakcyla kibica bo dzwoniła jak najęta razem z innymi dziewczynami i chłopakami z Fogt bikes.
Michał Fogt okazał się wybawicielem i podjechał z kołem
do jednego gościa co go idącego z laczkiem mijałyśmy, dał mu koło a potem jak gościu podjechał ekspresowo wymienił dętkę. Facet miał tak zdumioną minę i był tak szczęśliwy, że ktoś mu oszczędził pieszej wycieczki do Poznania, że nie wiedział jak się zachować i ciągle dziękował i dziękował i nie mógł skończyć.
Wszystko co piękne się kończy za szybko i trzeba było wracać. Marcia znowu dostała sił i to ona mnie przeciągnęła po asfalcie zwłaszcza, że jej oddałam mojego Mondiego a sama dygałam na ciężkim Kellysie z załadowaną teką, w której miałyśmy zapasowe fiksmatynty, kurtki jakby padało, picie, i nie wiem co tam jeszcze ale teka jak damska torebka mieści w sobie wszystko. We Wronczynie spotkałyśmy już zawodników leżących i odpoczywających na trawie, dokonujących zakupów w lokalnym sklepiku (to była złota niedziela dla sklepiku) bo organizator nie zapewnił odpowiedniej ilości wody i bufet był już nieczynny. Karygodne. Wiara ma jeszcze 30 km do mety, co niektórzy rzucili się na dystans i robią już za zombi a tu namiot bufetowy zasznurowany i cisza. Biedoki. Ledwie się kulają, leżą, masują się, co niektórzy to obraz nędzy i rozpaczy.
W zapowiedzi wyścigu było, że będą czekać na wszystkich uczestników i każdy dostanie medal za uczestnictwo a dwa dni później widziałam komunikat na stronie orga, że można sobie odebrać medal od 10-12 na ul. Jakiejś tam w Poznaniu. Hmmm.
Muszę się wziąć za się co by na końcu nie jechać, bo gdyby mnie wzięło i zachciało mi się jechać w przyszłym roku to jednak chciałabym być lepiej potraktowana a nie, per noga, że pod płotem mogę zdechnąć.
Nie wiem jak dla innych ale dla mnie ta niedziela była fajoska. Poszalałam jako kibic, pojechałam jako uczestnik wyścigu, zażegnałam wojnę domową (po powrocie muchy z nosów wyleciały i znowu zakwitła siostrzana miłość).
W szaleństwie kibicowania dostrzegłam Adriana i Młodzika, a Macieja B to
dwa razy pchałam. Marcina też pchałam chociaż jechał sobie tak sobie
;). Potem jeszcze na powrocie wydarł się na mnie Kubolski i dobrze, że
się wydarł bo bym go nie poznała a Grigor się nie musiał wydzierać bo
moje gały go poznały.;)
Kocham takie dni i oby było jeszcze dużo takich przede mną :).