Wakacje, chociaż trochę na rowerze :)
d a n e w y j a z d u
83.00 km
0.00 km teren
05:51 h
Pr.śr.:14.19 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Lipican vel Mondi
W ostatniej chwili chwyciłam gacie, koszul, buty i kask bo Marcin powiedział, żebym sie nie wygłupiała i pojeździmy sobie w górach i już. Dzieciory razem z psem uśpi sie chloroformem i będzie można jeździć. Ta, na pewno!. Po pierwsze to chloprocośtam brak, po drugie to bojączka jestem i po kamlotach jeździć nie będę a po trzecie zadek za ciężki żeby go w górę dźwignąć.
W pierwszy dzień miałam nadzieję pojeździć w koło wsi Wolimierz w której mieliśmy fajne mieszkanko.
Mój małżonek jednak stwierdził, że po byleczym jeździł nie będzie i jedziemy gdzieś wyżej. Matko Bosko! - pomyślałam sobie: to się zaczyna! I się zaczęło. 3,5 km podjazdu na którym widywałam ciemność. Mój jeździł w koło i śpiewał "Zenon Jaskóła, na na na ten to ma ......rower! Zenon Jaskóóóóóóła nanana ten to ma ..............." Oraz drąc się na mnie " Nie zsiadaj! Jedziesz, dasz radę itp." Z racji braku sił i nastawienia dotarłam tylko do punktu gdzie rower lub auto jedzie samo. Czyli punktu antygrawitacyjnego.
Ta, pewno! Jedzie samo!. Gdzie jest ten co to wymyślił. Niech no mi się pod rękę dostanie!
Małżonek mój mojemu morderczemu podjazdowi poświęcił tylko mały, mało znaczący, można by powiedzieć lekceważący wpis.
Za to jaki zjazd! 64 na budziku, wiatr zrywa kapelusz, w uszach huczy i tylko żal, ze pod górkę dygasz i dygasz a z górki 3 minuty i po wszystkim.
Na drugi dzień podjazd po odpowiednim nastawieniu się emocjonalnym był może nie banalny ale do spokojnego zrobienia. Na końcu podjazdu znajdował się wjazd na singiel zwany Zającznikiem. Bałam się, że będą tam mostki , które kończą się na wysokości 2 metrów nad ziemią i nie ma opcji trzeba z niego zeskoczyć ale do odważnych świat należy! Ubawiłam się super! Mostki były, śliskie jak cholera ale na poziomie ziemi :)
Z braku chlorocośtam, nie udało nam się zrobić całego singla bo trzeba było wracać do obudzonych już dzieciorów.
Moje córeczki są kochane i nie ma dla nich problemu, że jesteśmy na rowerach ale od czasu do czasu jakiś diabeł w nie wstępuje i głupoty robią typu wrzucanie kamieni do stawu na agroturystyce " bo tak fajnie sie woda rozpryskuje", albo badają głębokości stawu przy pomocy nóg swoich lub drągów do prania.
Dlatego lepiej ich samych na za długo nie zostawiać bo licho nie śpi jak one nie śpią.
Na trzeci dzień znowu pojechaliśmy na "zajęcznik" . W pewnym miejscu była zrywka i wycinka drzew ale, wstyd się przyznać, olaliśmy zakaz i to był strzał w 10. Wjechaliśmy na jakiąś górkę zwana Iglicą i tak 14 km zabawy na singlach było nasze. Marcin oczywiście mnie wyprzedzał i to mocno bo z braku w technice mocno zwalniałam między drzewami ale i tak momentami pędziłam 20 km/h ;). Te 20 między migającymi drzewami wyglądało jakbym pruła z 40 i dodawało emocji :)
Następny raz pojechaliśmy na czeską stronę na single - niebieski i czerwony. Niebieski był mokry i dosyć nudny a czerwony był trudniejszy więc ciekawszy. Właśnie jak byliśmy w połowie czerwonego szklaku zadzwoniły moje aniołki, że Zosia skaleczyła sobie palec i krew sie leje i co mają zrobić. Zabandażować i już wracamy. Matko! Czemu ich nie uśpiłam chloroczymśtam- pomyślałam, gotowa juz jechać pod prąd, żeby wracać. Po 2 minutach jak dogoniłam Marcina i powiedziałam mu że trzeba wracać bo tam agroturystyka tonie we krwi, odebrałam telefon, że właściwie to nic sie nie stało, krew już nie leci a za to w TV leci Szpital i będa sobie oglądać. BOŻE ! Udusić je! Lekko zaniepokojona pojechałam dalej.
Z braku mapy i tablic informacyjnych na szlaku, bo wszyscy wiedzą co to za "obora" - na która prowadzi ten szlak, niebieski zrobiliśmy prawie dwa razy ale wcale nie żałuję. Warto było.
Znaleźliśmy źródełko radioaktywnej wody,
której Marcin oczywiście musiał spróbować
Teraz będziemy oszczędzać na prądzie ;)
Po powrocie okazało się, że nawet przecięcia na paluchu od nogi znaleźć nie można a jak to się stało to nawet sama ofiara Zofija nie bardzo wie. Chyba się uderzyła w łóżko. Tak, tak. Już to widzę! Gdzieś znowu latały.
W każdym razie nie wyjeździłam się.
Wyjazd za krótki na zwiedzanie
jeżdżenie na rowerze
opiekę nad dziećmi
dziećmi i psem
i jechanie (szukanie) Hornych Misecek gdzie odbierałam Marcina po czeskiej stronie po tym jak przejechał sobie po stromych górach. Marcin oczywiście musiał dowalić do pieca i pchać się przez przełęcz
Karkonoską na którą ledwie pieszo mogłyśmy się wtachać a potem miałyśmy autem z tych w/w Misecek go odebrać. Szukanie punktu spotkania w Czechach było straszne bo GPS sie skończył, mapa była za słaba a nawigator Marta się zagapiał. Oj! Działo, się działo :).
Kategoria wycieczka