I rosół był i wiatr i szybkość i bomba
d a n e w y j a z d u
70.31 km
0.00 km teren
02:40 h
Pr.śr.:26.37 km/h
Pr.max:46.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wily
Mój małżonek najlepszy umówił się ze mną, że jak odprowadzi Sebę do kościoła, pewnie, żeby jednak nie zrejterował, to wróci po mnie i pojedziemy sobie relaksacyjnie jakieś 50 km, żeby mu do 100 się dokręciło.
Polecieliśmy na Czerniejewo i jechało się bosko bo z wiatrem w plecy. Marcin jednak stwierdził, że do Czerniejewa nie jedziemy i po 7 km przyjemności zaczęła się orka do Kostrzyna. Już mi jęzor się wyszczeniał, bo pomimo wiatru trzymałam pod 30 km goniąc tego mojego, żeby choć na chwilę się pod jego koło podłączyć. Wtedy Marcin się zlitował i wymyślił, że jedziemy na Giecz bo tam nie będzie tak centralnie pod wiatr. W Gieczu Marcin sprzedał mi swoją doświadczalną sztuczkę jak jechać na kole, żeby się tak nie odklejać i się zaczęło. Faktycznie udawało mi się trzymać koła a Marcin dodawał. 35 km, 40 km, 42, 43 podgóka a ten dodaje 44, 45 ja się trzymam piąty kilometr 45 km/h na budziku a ja się trzymam. 46 km/h i trasa Giecz Nekla znika jak by ją ktoś podwijał. Spuchłam ale było fajowo i nie było cały czas z wiatrem - super, jednak pod Czerniejewem już miałam dosyć. Marcin nie dał się długo namawiać na odpoczynek i kawkę w restauracji pałacowej. Jak już usiedliśmy, zajrzeliśmy w kartę a tam ciepełkiem kusi rosołek domowy, barszczyk, pomidorowa to nie opieraliśmy długo. Rosołek był zaskakujący. Pływało coś w nim!! Owszem marchewkę i mięsko rozumiem ale skóra? A to nie była skóra to była pyszna kapustka. Niebo w gębie!! Nie chciało nam się wychodzić. Żona właściciela podpytywała nas skąd jedziemy i podziwiała nasze rowerki a jak powiedzieliśmy, że nie chce nam się wracać pod wiatr to zaproponowała, żebyśmy zostali. No pewnie! Chciało by się ale czas wracać. Niestety mięśnie się schłodziły, w gębę wiało jak by się wściekło i nie mogłam jechać. Powiedziałam Marcinowi, żeby pojechał do domu i wstawił wodę na herbatkę aż się dokulam bo jestem słaba i biedak zmarznie czekając na mnie. Marcin pojechał a ja na wiadukcie w Wierzycach myślałam, że zdechnę. 15 km/h a ja nie mogę jechać. Bomba taka, że tylko płakać. Na szczęście jest dyżurny sklepik w za wiaduktem. Wciągnęłam milkywaya i pół princepolo. Chwila odpoczynku i siły wróciły. Już jechało się dobrze wiatr wieje a ja twardo jadę do domu. Dokleił się jakiś chłopak i chyba mu się wydawało, że jadę za wolno bo mnie wyminął. A mi w to graj. Widać, że wysportowany, gira nabita i napięta, tyłek drobny tylko rower bez stylówy. Stary góral, jedno koło zielone, drugie jakieś łyse, amor czerwony, rama czarna, rogi anodozywane w kolorze coś koło niebieskiego. I tak jak mnie wyminął to z 28 km/h zaczął puchnąć na 27, 25, 23. Tej koleś, jedź! Ja wiem że za kimś jest lepiej. Odpoczęłam sobie i musiałam go wyprzedzić bo nuda Panie, nuda. Pod górkę na Ryneczek tak jak Marcin przykazał znowu dokładam bo mi kazał trenować podgórki. Tak 34 km/h pod górkę. To jest moc z rosołu i milkywaya! Trzymał się chłopak za mną. Musiałam się zatrzymać aby przepuścić auto i usłyszałam: "ale tempo" , "No tak, muszę trenować :)" - odpowiedziałam i fajnie mi się zrobiło :)
Jak się okazało Marcina też dopadła bomba i wiele do niego nie straciłam pomimo zakupów.
Ale jestem zadowolona! Jakże chciałabym umieć jeździć tak bez bomby i na dłuższych dystansach.
Kategoria szosa, z małżonkiem
komentarze
Jakby co - w Połczynie też widziałem masę bomb, nawet na mini :)
Ale widzę u ciebie duże postępy, na maratonie ci ze słabą techniką ci przeszkadzają, teraz jak ktoś cię wyprzedza to walczysz i niszczysz :)
To będzie dobry sezon :).
Ja wczoraj też na bombie wracałem:)